ImproSpot

„2024” w 10 odcinkach

Na które wydarzenia warto się wybrać w nadchodzących miesiącach? Występów jakich artystów i artystek trzeba wypatrywać? O tym dowiecie się z tego tekstu. Podsumowuję w nim najciekawsze wydarzenia 2024 roku i polecam ich zbliżające się odsłony. Odnoszę się też do paru innych tematów: znikających klubów muzycznych i pewnej internetowej inby
Na które wydarzenia warto się wybrać w nadchodzących miesiącach? Występów jakich artystów i artystek trzeba wypatrywać? O tym dowiecie się z tego tekstu. Podsumowuję w nim najciekawsze wydarzenia 2024 roku i polecam ich zbliżające się odsłony. Odnoszę się też do paru innych tematów: znikających klubów muzycznych i pewnej internetowej inby
Maciej Krawiec
Maciej Krawiec

1. Wiosenny weekend w Sokołowsku

Trudno rozpocząć taki tekst inaczej niż od przywołania momentu wyjątkowego, ściśle wynikającego z miejsca muzycznej akcji. Mam na myśli festiwal Sanatorium Dźwięku w Sokołowsku. Jego marcowa edycja była (wstyd się przyznać) pierwszą, którą odwiedziłem. Do tej pory więc o koncertach, instalacjach, performansach i spacerach dźwiękowych, jakie odbywały się w tej otulonej Górami Suchymi dawnej wsi uzdrowiskowej, jedynie słyszałem i czytałem. Jako że przybyłem więc do Sokołowska o co najmniej kilka lat spóźniony, nie chcę teraz z żarliwością neofity o nim rozprawiać: zachwalać nietypowych przestrzeni występów, atmosfery panującej w neogotyckim gmachu dawnego sanatorium, potencjału wynikającego z ulokowania zdarzeń festiwalowych na łonie natury bądź w bliskim związku z nią. Wiosenna edycja nie była zresztą w pełni reprezentatywna dla tego, jak festiwal w Sokołowsku zwykle przebiega. Jego główna odsłona odbywa się przecież w lecie (tegoroczny termin już ogłoszono: to 7-10 sierpnia), gdy pogoda zazwyczaj pozwala na więcej plenerowych działań.

Do tej pory o wydarzeniach artystycznych, jakie odbywały się w dawnej wsi uzdrowiskowej Sokołowsko, jedynie słyszałem i czytałem

Ów szczególny moment, który chcę przywołać, nastąpił ostatniego dnia festiwalu. Wczesnym popołudniem w Kinie Zdrowie odbył się wtedy finałowy koncert, podczas którego wiolonczelistka Judith Hamann oraz artyści live electronics Gerard Lebik i Giuseppe Ielasi interpretowali kilka stron słynnej partytury graficznej „Treatise” Corneliusa Cardew. Z ledwie słyszalnego elektronicznego continuum niespiesznie wyłaniały się kształty: sample z dźwiękami organów, dzwonków czy saksofonu. Można było odnieść wrażenie, że nawet nie docierały one do uszu, ale ledwie je muskały. Jawiły się jako odgłosy z oddali, balansowały na granicy ciszy i nieokreśloności. Wspólnie z szumami, szmerami, powidokami trudnych nieraz do zdefiniowana tonów elektronicznych, stanowiły otoczenie, gdzie miejsca dla siebie szukała akustyczna wiolonczela. Grająca na niej Hamann proponowała długie dźwięki i leniwe glissanda, interesowała się fizycznym, technicznym wymiarem instrumentu. Występ tria na pewno można nazwać kojącym, dziejącym się między jawą a snem, choć miał w sobie też swoistą intensywność: wymagał od odbiorcy uważności, by usłyszeć wszystkie dźwiękowe zdarzenia. Po tym koncercie, gdy miałem wreszcie czas, by udać się na kilkugodzinny spacer w góry – a więc zrobić coś, co na miejskim festiwalu rzadko jest możliwe – okazało się, że tamta uważność ze mną została. Występ trwał dalej, tyle że zmieniła się obsada zespołu: to już nie wiolonczela i elektronika, ale wiatr, liście, woda, zwierzęta, oddech i ziemia pod butami stały się wykonawcami i wykonawczyniami.

Tego rodzaju doznanie osiągalne jest chyba tylko w takich miejscach jak Sokołowsko: gdzie granica między artystą a odbiorcą bywa płynna, a każdy dźwięk wydaje się wart wyeksponowania. Nawet taki, który wiąże się z usterką. Ta jest nieodłączną towarzyszką działań Krzysztofa Cybulskiego. Wcześniej zagrał on na postcyfrowym saksofonie własnej konstrukcji i komentował to następująco: „Jak się gra na własnych instrumentach, to nie jest tak, że może się zepsuje, a może nie. Trzeba założyć z góry, że się zepsuje i być na to przygotowanym”.

Występ duetu VRANG widziany z zewnątrz dawnego sanatorium w Sokołowsku. Fot. Kazimierz Ździebło
Giuseppe Ielasi, Judith Hamann i Gerard Lebik. Fot. Michalina Kuczyńska

2. Gdańsk: pobyty na Jazz Jantarze

Sokołowsko odwiedziłem w ubiegłym roku po raz pierwszy. Trudno zaś policzyć, ile już razy w celach koncertowych byłem w Gdańsku. Dotychczas najczęściej miało to związek z wydarzeniami na festiwalu Jazz Jantar w klubie Żak, gdzie od lat można zetknąć się z szerokim muzycznym spektrum: od zachowawczego mainstreamu, przez najrozmaitsze przejawy współczesnego jazzu z Polski i zagranicy, po skrajnie awangardowe propozycje. Jeżdżę tam regularnie od siedmiu lat, a w 2024 przysłuchiwałem się aż czterem jego edycjom: w marcu, maju, wrześniu i listopadzie. Podczas tej marcowej najwięcej entuzjazmu wzbudził we mnie „seans kolektywnej afirmacji”, jakim był – raz uduchowiony, raz kabaretowy – występ kwartetu Alabastra dePlume’a. Z bardzo dobrej strony pokazały się również między innymi kwintet Teo Oltera i trio Ninja Episkopat. Co ciekawego wydarzyło się w trakcie ich koncertów? O tym opowiadałem w tej relacji, więc zainteresowane osoby do niej odsyłam.

Z kolei podczas edycji majowej największe wrażenie zrobił na mnie skład Kuhn Fu – siedmioosobowa grupa, której liderem jest niemiecki wokalista i gitarzysta Christian Kühn. Ich brawurowy występ łączył humor à la Frank Zappa z cool jazzem, heavy metalem, muzyką klezmerską, a całość oblana była gęstym sosem free. Chwilami myślałem nawet, że gdyby Igor Strawiński komponował dziś jazz, mógłby on brzmieć na przykład tak, jak utwory Kuhn Fu. Zespół chętnie bawił się konwencjami: z lubością wygrywał a to soczyste riffy, a to melancholijne melodie w starannych aranżacjach, by zaraz przekrzykiwać się w improwizowanych solówkach. Najlepiej wypadał zaś wtedy, gdy humorystyczne interakcje schodziły na dalszy plan: wtedy ekipa Kühna prezentowała w całej okazałości pełne pomysłów, błyskotliwe i ambitne utwory lidera-erudyty.

Gdyby Igor Strawiński komponował dziś jazz, mógłby on brzmieć tak, jak utwory Kuhn Fu

Edycja wrześniowa – z mojego punktu widzenia – stała pod znakiem dwóch wydarzeń. Pierwszym było pożegnanie wieloletniej dyrektorki klubu Żak i kuratorki Jazz Jantaru Magdaleny Renk-Grabowskiej, która przeszła na emeryturę. Drugim – niezwykle interesujący koncert o osobliwej, nieoczywistej dramaturgii w wykonaniu pianistek Myry Melford i Satoko Fujii. Na temat tamtej edycji powstał ten artykuł, gdzie dość szczegółowo omówiłem zarówno istotną dla mnie współpracę z Magdą, jak i przebieg występu wspomnianego duetu.

Podczas listopadowej odsłony z kolei słuchałem czterech koncertów i jeden z nich należał do takich, które wspomina się potem przez długie miesiące. Mam na myśli występ Red Lily Quintet, kierowanego przez tenorzystę Jamesa Brandona Lewisa. Dominowały utwory z natchnionej, znakomitej płyty „For Mahalia, With Love” dedykowanej wielkiej śpiewaczce gospel Mahalii Jackson, ale skład zespołu na koncercie był nieco inny niż na albumie. Liderowi i trębaczowi Kirkowi Knuffke, którego także słychać na dwóch płytach tej grupy, towarzyszyły Tomeka Reid (wiolonczela), Silvia Bolognesi (kontrabas) oraz Lily Finnegan (perkusja). Tym, co wydaje się w sztuce kwintetu najważniejsze, jest emocjonalna siła zawarta w śpiewnych – nieraz tęsknych i uduchowionych – tematach. W trakcie występu czasem rozlewały się one swobodnie w quasi-improwizowanym tumulcie, ale najczęściej sunęły posłusznie w rozchwianym, leniwym groovie. Podobało mi się też w ich muzyce to, że, zachowując – w szerszej perspektywie – komunikatywny i inkluzywny charakter, nieustannie proponowała jakieś urozmaicenia rytmiczne czy urocze spotkania między poszczególnymi głosami. Jako solista najwięcej do zagrania miał Lewis i wypełnił tę rolę tak, jak zwykle to czyni: żarliwie i elokwentnie, łącząc podniosłość ciężko brzmiącego tenoru ze słodyczą i liryzmem. W żadnej jednak mierze nie przyćmił reszty zespołu, bo każda osoba z wyczuciem zaznaczała swoją obecność i dawała od siebie dokładnie tyle dźwięków i emocji, ile tej muzyce było potrzeba.

No dobrze… a co nas czeka na tegorocznym Jazz Jantarze? Termin wiosennej edycji to 26-30 marca, a zagrają między innymi Fire! Orchestra Matsa Gustafssona oraz kwartet Being & Becoming Petera Evansa. Cały program jest tutaj. Znamy też termin edycji jesiennej (22-26 października), ale na ogłoszenie repertuaru pewnie kilka miesięcy poczekamy.

Kirk Knuffke, James Brandon Lewis, Tomeka Reid, Silvia Bolognesi i Lily Finnegan (Red Lily Quintet). Fot. Maciej Moskwa

3. Jeszcze więcej Gdańska: showcase, nowy festiwal i dwa kameralne miejsca

Moje pobyty w Gdańsku to nie tylko Jazz Jantar, ale także kwietniowy Sea You Music Showcase i październikowy Art of Freedom Jazz Festival. Tę pierwszą imprezę organizatorzy nazywają „świętem trójmiejskiej sceny muzycznej”. Miejscem owego świętowania był przede wszystkim Teatr Szekspirowski, w którego przestrzeniach wydarzyła się większość punktów programu. Mowa nie tylko o koncertach, ale też panelach dyskusyjnych, które dotyczyły różnych tematów związanych z branżą (rejestracje tych rozmów trafiły na kanał YouTube showcase’u). Muzycznym otwarciem trzydniowej, świetnie zorganizowanej imprezy był wieczór specjalny pt. „Trójmiejska scena gra trójmiejskie piosenki”. Cel – jak mówił mi jego pomysłodawca Jakub Knera – stanowiło zaprezentowanie piosenkowych przebojów: „Muzyka z Trójmiasta często kojarzy się z psychodelią w postaci utworów Ścianki, Pancernych Rowerów czy Szelestu Spadających Papierków. Chcieliśmy odejść od tego wizerunku”. Wybrano kilkanaście piosenek powstałych w większości w okresie od lat 80. po początek XXI wieku, a znalazły się tam kompozycje między innymi takich zespołów jak Kobiety, Marylin Monroe czy Savana – można ich wszystkich posłuchać na przygotowanej przez organizatorów playliście. Była to więc repertuarowo podróż w przeszłość, ale zaproszeni artyści i artystki młodego pokolenia wykonali utwory z taką werwą, entuzjazmem i emocjonalną wiarygodnością, jakby prezentowali nowe przeboje współczesnych rockowych lub indie popowych składów. Całością kierowała wokalistka Zofia Bartoś, a towarzyszył jej zespół wyposażony w gitary, dęciaki i instrumenty perkusyjne. W trakcie tego znakomitego, sentymentalno-rozrywkowego wieczoru czułem się chwilami jak podczas występu Mitch and Mitch albo grupy Dawida Podsiadło z trasy „Leśna muzyka”.

Po tym koncercie specjalnym przez dwa kolejne dni odbywała się część typowo showcase’owa, w ramach której na dwóch scenach zagrały dwadzieścia cztery (!) zespoły z około półgodzinnymi setami. Rozstrzał stylistyczny był szeroki, więc na kilka grup jazzowych także miejsce się znalazło. Bardzo dobry koncert zagrał skład Tomasza Chyły, ale jeszcze większe wrażenie zrobił na mnie występ kwintetu Magdy Kuraś z utworami z albumu „Tryptyk biłgorajski”. Ten miłosno-tęskny repertuar oparty na ludowych tekstach, pełen zamglonego piękna, ukazał na gdańskim koncercie bardzo swobodne, rozimprowizowane oblicze. Być może w związku z tym, iż zespół nie dysponował taką ilością czasu, by – w swoim stylu – stopniowo i niespiesznie budować napięcie, musiał od razu wspiąć się na wyżyny wokalnej emocji i instrumentalnej ekspresji. Wypadli wspaniale, wzbudzając wręcz euforyczny entuzjazm publiczności. Występ stanowił poruszający dowód na to, ile do zaoferowania otwartej na różne gatunki muzyczne widowni może mieć współczesny jazz nawiązujący do ludowych tematów. Po kwietniowym koncercie kwintet Kuraś zdążył jeszcze kilka razy wykonać program z „Tryptyku”, a grupa pożegnała się z nim jesienią na festiwalu w Słupsku. Obecnie trwają prace zespołu nad nowym materiałem i jest szansa, że jesienią usłyszymy efekty. Trzymam kciuki!

Zaś gdyby ktoś był zainteresowany, jak w tym roku wypadnie trójmiejski showcase, to informuję, że jego czwarta edycja odbędzie się w dniach 10-12 kwietnia. Organizatorzy stopniowo odsłaniają karty z repertuarem. Już wiadomo, że wystąpią na przykład: duet Bled, Quantum Trio oraz zespół Remont Pomp z Jackiem Prościńskim.

Tomasz Chyła, Jakub Krzanowski, Maciej Świniarski, Magda Kuraś i Ziemowit Klimek (Magda Kuraś Quintet). Fot. Obrazowo | Tomek Cieślikowski
Jakub Leonowicz, Zofia Bartoś i Przemysław Bartoś (Trójmiejska scena gra trójmiejskie piosenki). Fot. Wojtek Rojek

Kolejny dowód na to, że w Gdańsku nie brakuje wartych uwagi muzycznych przedsięwzięć, stanowiła pierwsza edycja Art of Freedom Jazz Festival. Na tę dwudniową imprezę, która odbyła się w połowie października, złożyły się trzy koncerty, wernisaż wystawy malarstwa i grafiki oraz panele dyskusyjne. Miejscami akcji były: klub Lawendowa 8 – od ponad dziesięciu lat bardzo ważny adres dla trójmiejskiego środowiska jazzowego – oraz nowa siedziba Instytutu Kultury Miejskiej. Gdyby nie kiepski występ Piotra Damasiewicza, który – zamiast koncertu anonsowanego zespołu Into The Roots – wykonał raczej próbę swojej innej formacji Power of The Horns w niepełnym składzie, można by powiedzieć, że debiut gdańskiego festiwalu przebiegł bez słabych punktów. Duet hałvva (Kamil Piotrowicz / Jacek Prościński), do którego dołączyła śpiewaczka Małgorzata Priebe, zagrał koncert… porywający. Meandrowali między klubowym transem, czymś w rodzaju elektronicznego folku w tempie rubato, rozedrganym jazzem i mrocznym trip hopem. Najbardziej niezwykły moment nastąpił, gdy za sprawą operowego wokalu Priebe oraz impulsywnej gry Piotrowicza i Prościńskiego w niedużym lokalu przy ulicy Lawendowej stanęła masywna, nieprzenikniona ściana dźwięku.

Całkiem inne wrażenia – choć wcale nie mniej ciekawe – były zasługą oktetu The Sonic Syndicate Emila Miszka z gościnnym udziałem wybitnego szwedzkiego tubisty Per-Åke Holmlandera. Na estradzie IKM-u skład ten zaczął od dwóch utworów z płyt „Don’t Hesitate” (2018) i „Artificial Stupidity” (2020), a następnie zaprezentował suitę „Scratches for Eight Musicians”, która trafiła na album o tym samym tytule (2022). Słychać tam inspiracje między innymi „Grami weneckimi” Witolda Lutosławskiego, ale też tradycją amerykańskich big bandów, muzyką Krzysztofa Komedy czy jazz-rockiem. Choć gdański koncert był pierwszym spotkaniem tego składu od trzech lat, w najmniejszym stopniu nie brakowało im zgrania czy chęci współdziałania. Potwierdziło się, że Miszkowi wciąż bliskie są precyzyjnie napisane tematy i dopieszczone aranże, a także określona dramaturgia kompozycji, w ramach której przewidział obszerne pola do improwizacji. W partiach solowych szczególnie wyraziście wypadli Paweł Niewiadomski (puzon), Krzysztof Hadrych (gitara) i wspomniany Holmlander. Oktet Miszka zdecydowanie jest jednym z tych składów, które zasługują na większą ekspozycję koncertową. Cieszy zatem fakt, że przynajmniej raz będzie można ich posłuchać w 2025 roku: wystąpią już 23 lutego w warszawskim klubie Jassmine. A co do Art of Freedom Jazz Festival, to już wiem od organizatorów, że w tym roku – również w październiku – odbędzie się kolejna edycja imprezy.

Miszkowi wciąż bliskie są precyzyjnie napisane tematy i dopieszczone aranże, a także określona dramaturgia kompozycji. W jej ramach przewidział obszerne pola do improwizacji

Czy to już wszystko, co trzeba tutaj napisać o Gdańsku? Prawie. Miałem jeszcze okazję wstąpić do dwóch miejsc, które zdecydowanie są warte śledzenia i odwiedzania. Pierwsze to Fundacja Palma, gdzie ruszył cykl koncertów „W samo południe”. W jego ramach zaproszeni artyści i artystki o godzinie 12:00 w kilka jesiennych niedziel wystąpili solo w niedużej sali, ozdobionej muralem Macieja Salamona przedstawiającym ważne dla Wrzeszcza postaci. Miałem nie lada przyjemność słuchać otwarcia cyklu: wzruszający i zamyślony koncert, łączący melancholijne i tajemnicze melodie z szorstkimi brzmieniami, wykonał wtedy Raphael Rogiński. W dalszych odsłonach pojawili się tam między innymi Hubert Zemler i Marcel Baliński, a cykl powraca wiosną. Dokładnie 22 marca, w samo południe, w Fundacji zagra Francuz Ernest Bergez z projektem „Sourdure”.

Zaś drugie gdańskie miejsce, o którym chcę wspomnieć, to Kolonia Artystów, gdzie od 2022 roku znajduje się galeria dźwiękowa Czarny Pokój. Odbiór muzyki przebiega tam następująco: po wejściu do niedużej sali, wymalowanej na czarno oraz wytłumionej kotarami, zajmuje się jedno z dwóch dostępnych miejsc, usytuowanych dokładnie na środku pomieszczenia. Zarejestrowanych kompozycji, które na zamówienie Kolonii przygotowują zapraszani artyści i artystki, słucha się w ciemności. Takie warunki umożliwiają niemal całkowite zanurzenie w dźwiękach, które dobiegają z symetrycznie rozlokowanych czterech głośników. Sama sytuacja odbiorcza tego rodzaju robi ogromne wrażenie, ale przychodzi się tam przecież dla tworzonych specjalnie dla tego miejsca kompozycji: ja trafiłem na dzieła Mai Miro i Mai Schenfeld. Obie bardzo umiejętnie wykorzystały aparaturę Czarnego Pokoju, choć dokonały tego w odmienny sposób. Miro zaproponowała osobiste słuchowisko, do stworzenia którego użyła między innymi pięćdziesięciu papierowych fletów. Schenfeld zaś przygotowała podniosły, elektroniczny set pełen magicznych dźwięków i świetlistych brzmień. Prezentacja nowych zamówień kompozytorskich w Kolonii Artystów ma ruszyć w kwietniu.

Raphael Rogiński i publiczność w Fundacji Palma. Fot. Anna Rezulak
Czarny Pokój w Kolonii Artystów. Fot. Sylwester Galuschka

4. „Staramy się o najlepszych muzyków”. Czyli kogo?

Gdy czyta się programy niektórych festiwali bądź słucha wypowiedzi decydentów, okazuje się, że wciąż w wielu dyrektorskich umysłach tkwi przekonanie, że to, co w jazzie dobre, musi pochodzić z zagranicy, a najlepiej z USA. Wspomniał o tym na przykład Mariusz Adamiak, dyrektor dwóch największych festiwali jazzowych w stolicy, przy okazji Warsaw Summer Jazz Days („Staramy się o najlepszych muzyków”), mając na myśli tych amerykańskich. Jak więc było w ubiegłym roku z jakością występów gości i gościń z ojczyzny jazzu? Trudno na takie pytanie odpowiedzieć, ale moje ogólne wrażenie jest następujące: organizatorzy i słuchacze spodziewają się po takich artystach bóg wie czego, a nieraz dostają bardzo przeciętne, przewidywalne, czasem wręcz nieprzygotowane koncerty. Mógłbym nawet rozpocząć tu wyliczankę tych amerykańskich muzyków, których występy należały do szczególnie marnych w ubiegłym roku – tych wszystkich Isaiahów Collierów, Christianów McBride’ów czy Christianów Scottów – ale szkoda czasu. Wolę wspomnieć o wydarzeniach, które wypadły o niebo lepiej.

Pierwszym naprawdę mocnym uderzeniem spod znaku amerykańskiego jazzu, któremu w ubiegłym roku z lubością się poddałem, był występ kwintetu Ambrose’a Akinmusire w kwietniu na Jazzie nad Odrą. W grupie, z którą Akinmusire przyjechał, znaleźli się zarówno jego wieloletni kompani (w tym rewelacyjny pianista Sam Harris), jak i młodsi muzycy: na przykład szczególnie chwalony przez Akinmusirego gitarzysta Emmanuel Michael, grający gęsto, dysonansowo, operujący szorstkim soundem. Kilka utworów z subtelnej płyty „The Owl Song” wybrzmiało, ale ukazały one swoje o wiele ciekawsze oblicze niż w wydaniu triowym z Billem Frisellem. Akinmusire wrócił też na przykład do kompozycji z albumu „A Rift in Decorum”, w których zespół mógł w pełni rozwinąć skrzydła i pokazać urozmaicony jazz najwyższej próby – zarówno rozpędzony i ofensywny, jak i liryczny oraz zainteresowany detalami sonorystycznymi. Cieszy świadomość, że rodzaj muzyki, którą trębacz przez lata wykonywał ze swoim flagowym kwartetem, wciąż jest mu bliski.

Zespół Akinmusirego mógł w pełni rozwinąć skrzydła i pokazać urozmaicony jazz najwyższej próby – zarówno rozpędzony i ofensywny, jak i liryczny

Drugi amerykański występ wart wspomnienia to koncert Irreversible Entanglements na lipcowym Warsaw Summer Jazz Days – zdecydowanie najlepszy z całego festiwalu (o co zresztą nie było trudno, zważywszy na ogólny poziom imprezy). Grupa ta proponuje pełne energii i szamanistycznej zagadkowości połączenie free z muzyką fusion. Ekspresja tego składu jest naprawdę potężna: podczas koncertu słuchaliśmy sporej dozy rytmicznej abstrakcji, porywających groove’ów w wykonaniu fantastycznie komunikującego się kolektywu, donośnych głosów instrumentalistów (zwłaszcza Keira Neuringera, grającego na saksofonach i elektronice oraz Aquilesa Navarro na trąbce i konsze), a do tego jeszcze deklamowanych przez Moor Mother tekstów, które kipiały od gniewu i emancypacyjnej intencji. Kwintet zademonstrował przy okazji, jak muzyczne idee Art Ensemble of Chicago, Sun Ra czy Milesa Davisa z okresu elektrycznego wciąż mogą inspirować oryginalne, kreatywne przedsięwzięcia.

Trzecim zasługującym na wzmiankę koncertem był październikowy występ w Jassmine amerykańsko-szwedzkiego tria Peter Evans / Petter Eldh / Jim Black z programem ze znakomitego albumu „Extra”. Intensywność, wirtuozeria i wartkość akcji na tej płycie mogą wydawać się ekstremalne, ale zapewniam, że na żywo robią jeszcze większe wrażenie. Niemal niepostrzeżenie wymieniali się pomysłami i rolami w zespole, przekonująco angażowali się w coraz to inny styl czy aurę brzmieniową. Najważniejsze zaś, że ani na chwilę nie wydawali się skupieni na pustym popisie: wirtuozeria wpleciona była bowiem w wyrafinowaną, arcyciekawą całość. Ekspozycja umiejętności działa się mimochodem i nie była celem samym w sobie.

A czwarty koncert, który należy tu wymienić, to ten już wspomniany z Jazz Jantaru, czyli Red Lily Quintet Jamesa Brandona Lewisa. No więc zgoda: amerykańskich zespołów, których warto słuchać, nie brakuje. Nie widzę jednak powodów, żeby z założenia traktować je jako rzekomo najlepsze. Tym bardziej, że wiele było – między innymi w 2024 roku – okazji, by przekonać się, ile wspaniałej muzyki tworzą artyści i artystki z innych stron świata.

Moor Mother (Irreversible Entanglements). Fot. Krzysztof Machowina
Ambrose Akinmusire. Fot. Urszula Las

5. Goście i gościnie ze Skandynawii

Dużo satysfakcji w ostatnich miesiącach przyniosły mi bowiem koncerty na przykład skandynawskich składów. Pozytywnie wspominam występ sekstetu norweskiego kontrabasisty Ingebrigta Håkera Flatena z projektem „(Exit) Knarr” w warszawskim Pardon, To Tu. Zappowski rozmach formalny i zamiłowanie do wyrazistych tematów, ale także do wzruszających melodii, ulokowane były w bardzo swobodnym kontekście. Ogromną wartość w ich muzyce stanowiło natężenie improwizacji – kolektywnej i solowej. W odniesieniu do niej trzeba wspomnieć o saksofonistce Mette Rasmussen i pianistce Marcie Warelis, których pomysły w szczególnie ciekawy sposób przyczyniały się do poszerzania ekspresji zespołu. Sukcesem był też występ kwartetu Lindy Fredriksson z Finlandii na wrocławskim Jazztopadzie: delikatny, intymny, pełen oddechu repertuar z albumu „Juniper” przybrał tam bardziej różnorodne barwy niż na płycie. Pojawiło się więcej nienachalnej elektroniki, gra Fredriksson na saksofonach nieraz naznaczona była estetyką free. Interesujące figury rytmiczne proponował perkusista Olavi Louhivuori, w istotny sposób animujący działania kwartetu.

Najbardziej spektakularny był jednak występ Trondheim Jazz Orchestra w katowickim NOSPR-ze. 14-osobowy ansambl pod wodzą kontrabasisty Ole Mortena Vågana był jak przepoczwarzający się stwór, którego kształt i barwy nieustannie się zmieniały. Bigbandowy ład? Turpistyczny chaos? Humor? Rock? Latin jazz? Disco? Miękkie, subtelne aranże i improwizowana gęstwina? W dźwiękach Trondheim Jazz Orchestra działo się to wszystko i jeszcze więcej, a mądrość Vågana przejawiała się między innymi w tym, że umiejętnie równoważył dyscyplinę i swobodę: czasem jednoznacznie kierował kolektywem, ale często oddawał też inicjatywę muzykom i muzyczkom. Sekcje się konfrontowały, dana podgrupa milkła, podczas gdy inna wiodła prym. Role nieraz rozdzielano spontanicznie. Szeroki wachlarz brzmień, odcieni aranżacji czy rytmów można było co rusz podziwiać, do czego niebagatelnie przyczyniły się doskonałe warunki akustyczne w Sali kameralnej NOSPR-u.

Dodam, że cykl koncertów jazzowych odbywa się tam także w trwającym sezonie. Informacje są do znalezienia tutaj, a ze swojej strony szczególnie polecam występy Alexandra von Schlippenbacha z projektem „Monk’s Casino” (1 kwietnia) oraz grupy Myra Melford Splash Trio (6 maja).

Marta Warelis, Mette Rasmussen, Ingebrigt Håker Flaten, Karl Hjalmar Nyberg, Olaf Olsen i Jonathan Horne («Exit» Knarr). Fot. W Czułym Obiektywie | Agnieszka Kiepuszewska
Trondheim Jazz Orchestra & Ole Morten Vågan. Fot. Maciej Krawiec

6. John Butcher w Lublinie i Poznaniu

Zapamiętam też 2024 jako rok, kiedy na dwóch festiwalach i w całkiem różnych składach mogłem posłuchać jednej z wybitnych postaci muzyki improwizowanej, której nigdy wcześniej nie widziałem na żywo. Mam na myśli brytyjskiego saksofonistę Johna Butchera, w którego dorobku jest między innymi współtworzenie ostatniej odsłony legendarnej grupy Johna Stevensa Spontaneous Music Ensemble. Ważnych albumów i koncertów ma 71-letni Butcher na swoim koncie wiele – między innymi z Derekiem Baileyem czy Fredem Frithem – ale z dzisiejszej perspektywy szczególnie istotny jest fakt, że artysta wciąż cieszy się doskonałą formą, występuje i nagrywa.

Pierwszy koncert, którego wysłuchałem, odbył się w lipcu na festiwalu Lublin Jazz. Butcher zagrał tam z akustycznym triem, które od prawie dziesięciu lat współtworzy z dwoma znakomitymi improwizatorami: kontrabasistą Johnem Edwardsem i perkusistą Markiem Sandersem. Był to pokaz komunikacji pełnej empatii, gdzie każdy muzyczny gest – wyszukany, ale niewymuszony – służył różnorodnemu, frapującemu dialogowi. Ujął mnie brak pośpiechu i zapalczywości w ich grze: robili wrażenie artystów spokojnie eksplorujących dźwięki, bez imperatywu, by reagować błyskawicznie na wybrzmiewające pomysły. Wiele działo się więc w otoczeniu ciszy, szmerów, muśnięć i podmuchów, pośród których rodziły się osobliwe harmonie, ekspresyjne kumulacje, wielobarwne zdarzenia o zmiennym natężeniu i fakturze. Wynikało to między innymi z częstego posiłkowania się rozszerzonymi technikami wykonawczymi. Sanders, grając na perkusji, korzystał też z obiektów; Edwards raz proponował na przykład pełne głębi i piękna pasaże arco, by wkrótce włożyć smyczek między struny i wygrywać pizzicato ostre, chropowate dźwięki; Butcher z kolei parokrotnie wykorzystał technikę oddechu cyrkulacyjnego, a także interesował się perkusyjnymi możliwościami saksofonu.

Ujął mnie brak pośpiechu i zapalczywości w grze tria Butcher / Edwards / Sanders

Z jakością wykonawczą i rozległością wyobraźni Butchera w jeszcze większym wydaniu miałem okazję spotkać się parę miesięcy później w Poznaniu na tamtejszym Spontaneous Music Festival. Brytyjczyk był artystą-rezydentem tej imprezy i na przestrzeni czterech dni wystąpił czterokrotnie, a najbardziej przypadł mi do gustu jego koncert solowy. Swoją niespełna 40-minutową improwizację Butcher zaczął od śmiałych, bulgoczących krzyków, które czasem wydawały się dobiegać z dwóch saksofonów zamiast jednego. Później proponował quasi-bopowe motywy, zapętlone frazy, dźwięki agresywne i atakujące, tony tajemnicze i kojące, sytuujące się w każdym możliwym punkcie skali muzycznego wyrazu… Trudno o lepszą ekspozycję tego, jak cudownie urozmaicona i mądrze prowadzona, a przy tym nieobarczona egotycznymi popisami, może być swobodna improwizacja.

Butcher to jeden z dwadzieściorga artystów i artystek, którzy zagrali na poznańskiej imprezie. Wspólny mianownik wszystkich koncertów stanowiła oczywiście improwizacja, ale przybierała ona różne szaty: słuchaliśmy post-punka, laboratoryjnych z ducha preparacji instrumentów, interakcji ognistych i wybuchowych, elektroakustycznych poszukiwań… Była to moja druga wizyta na Spontaneous Music Festival i najpewniej nie ostatnia, bo organizatorzy Andrzej Nowak i Paweł Doskocz dbają, by starannie opracowany program wybrzmiewał w swobodnej, niezobowiązującej atmosferze klubu Dragon. Gdyby więc ktoś mnie zapytał o koncert bądź festiwal z 2024 roku, który miałbym nazwać Wydarzeniem Roku, bez wahania wskazałbym właśnie Spontaneous Music Festival. Czy wobec tego, tak samo jak ja, planujecie przyjazd na tegoroczną edycję? Wspaniale. Odbędzie się w okolicach pierwszego weekendu października.

John Butcher. Fot. Wojciech Idźkowski

7. Koncerty (i płyty) Kamila Piotrowicza

Gdyby z kolei ktoś zagadnął mnie o Muzyka bądź Muzyczkę Roku, też nie miałbym wątpliwości, kogo wyróżnić. Tą osobą jest pianista i kompozytor Kamil Piotrowicz, który od dekady znajduje się w gronie najciekawszych polskich głosów w przestrzeni kreatywnej muzyki improwizowanej. W minionym roku koncertował z kilkoma projektami i o jednym z występów już wspominałem: o tym z gdańskiego Art of Freedom Jazz Festival, gdzie Piotrowicz z Jackiem Prościńskim i Małgorzatą Priebe galopowali przez muzyczne gatunki i konwencje.

Kolejne wydarzenie warte wymienienia to warszawska prezentacja solowego projektu pianisty „wræżlivøść”, która jesienią odbyła się w klubie Spatif. Z jednej strony – noise, glitch i free jazz. Z drugiej – romantyczne pasaże fortepianu i quasi-popowy, syntetyczny śpiew. Piotrowicz postawił na ekstremalne kontrasty, atakując słuchaczy niespodziewanymi zdarzeniami. Mieszał też teatralną pozę niedostępnego, zakapturzonego odmieńca z pewną formą ekshibicjonizmu (projekcja ujawniała nam bowiem ekran jego laptopa, gdzie mogliśmy zobaczyć na przykład prywatne notatki). Improwizował na instrumentach, ale spontanicznie prezentował także różne treści wizualne z komputera: klipy, zdjęcia czy widok programu Ableton. Ta odważna, stawiająca wiele pytań kreacja miała (nieplanowany ponoć) finał. Ostatnimi dźwiękami były podniosłe akordy fortepianu, po których Piotrowicz w ciszy i bezruchu siedział jeszcze przy klawiaturze. Czy koncert się skończył? Niezupełnie, gdyż ekran projekcyjny pokazywał nam jeszcze artystę mówiącego coś do słuchaczy zgromadzonych na jego gdańskim występie z „wræżlivøścią”, który został zarejestrowany. Między innymi za sprawą takich zaskakujących momentów, podkopujących fundamenty koncertowej konwencji, wydarzenie było do tego stopnia ciekawe. Słuchałem pianisty w ubiegłym roku jeszcze raz, również w Spatifie, gdzie wystąpił także w ramach cyklu „JazzState”. Spotkał się wtedy z klarnecistą Pawłem Szamburskim i perkusistką Patrycją Wybrańczyk i wieczór też należał do nietypowych, choć z jeszcze innych powodów: nabuzowany Szamburski wydawał się dążyć do przejęcia kontroli nad grą pozostałej dwójki, ale ci robili swoje i zachowali autonomię.

„wræżlivøść” to z jednej strony noise, glitch i free jazz. Z drugiej – romantyczne pasaże fortepianu i quasi-popowy, syntetyczny śpiew

Jeszcze dwa słowa o czterech płytach, które z udziałem pianisty się ukazały. Album „office/HA*c5*81VVA” duetu hałvva to jedno z najbardziej interesujących wydawnictw 2024: duże wrażenie robi na mnie tego rodzaju artystyczna „jazda po bandzie”, którą wypełniają błyskotliwe interakcje i brawurowe muzykowanie Piotrowicza i Prościńskiego. Na uwagę zasługuje też wspomniana, na wskroś autorska „wræżlivøść”, a także dwa albumy wydane przez Fundację „Słuchaj”. Jeden z nich – „Antiworld I” – stanowi zapis koncertu z 2019 w Kopenhadze, gdzie polski artysta spotkał się z saksofonistką Lotte Anker i pianistą Jacobem Anderskovem. Podoba mi się zwłaszcza to, jak wybrzmiewa – nieco osobny, niezależny – saksofon Anker na tle sprzymierzonych, w urozmaicony sposób tkających tę samą tkaninę, fortepianów. Drugim albumem zaś jest „The President”, gdzie trafiła seria improwizowanych miniatur, zarejestrowanych podczas sesji z trębaczem Erikiem Kimestadem i perkusistą Simonem Albertsenem. To wielowątkowe, demokratyczne free, interesujące się zarówno motoryką i gęstością ekspresji, jak i przestrzennością oraz sonorystyką. Uwagę zwraca rewelacyjna realizacja albumu „The President”: instrumenty wydają się grać bardzo blisko i soczyście, co sprzyja smakowaniu improwizacji tria.

Kamil Piotrowicz i Jacek Prościński (hałvva). Fot. Maciej Lieder
Kamil Piotrowicz (wræżlivøść). Fot. Aleksandra Mleczko

8. Kto jeszcze?

2024 był też dobrym, owocnym czasem dla wielu innych artystów i artystek z Polski. Można by długo o tym rozprawiać, lecz ograniczę się już tylko do dwóch osób, których aktywność wydała mi się szczególnie inspirująca.

Najpierw wspomnę o perkusistce Oli Rzepce. W minionym roku występowała w rozmaitych kontekstach: swobodnie improwizowanym, piosenkowym, ale i teatralnym. Z różnymi składami – między innymi w ramach duetów Orro, Deae i Perforto – grała na Krakowskiej Jesieni Jazzowej, festiwalu Ad Libitum w Warszawie, Lublin Jazzie, w Gdańsku na Dniach Muzyki Nowej oraz nad Stawem Wróbla… Te koncerty niestety mnie ominęły, lecz zapadł mi w pamięć poruszający solowy performans Rzepki, którego słuchałem w kwietniu. Wystąpiła wtedy w Społecznej Instytucji Kultury Krytyki Politycznej w Warszawie z programem „Kołysanki wojenne”, który okazał się muzyczno-teatralnym manifestem pacyfistycznym. Rzepka, wykorzystując słowo i grając na perkusji oraz pianinie, poruszyła tematy nieuchronności wojny, bezbronności, ale także empatii i miłości. Scenariusz wieczoru miał skrajnie autorski charakter. Rzepka zbudowała go z poezji, piosenki, rekwizytu, światła, muzyki improwizowanej oraz sonaty Scarlattiego. Innym oryginalnym przedsięwzięciem artystki była wydana w ubiegłym roku płyta „lithium” składu Deae, który Rzepka współtworzy z flecistką Zofią Ilnicką. Album stanowi bezkompromisowe odniesienie się do dzieł średniowiecznej mistyczki i kompozytorki Hildegardy z Bingen, a więcej pisałem o tej płycie tutaj.

Drugi muzyk, którego nie mogę nie wymienić, to pianista Grzegorz Tarwid. Czy właśnie jego słyszałem na żywo najczęściej w 2024? Możliwe. Występy z grupą Hoshii, w triu z Bartoszem Szablowskim i Ksawerym Wójcińskim, w zespole Alfons Slik, z oktetem Marka Pospieszalskiego… Wiele było okazji nie tylko do słuchania go podczas koncertów, lecz też na nowych albumach. Najbardziej przypadła mi do gustu płyta „Apogeum”, którą Tarwid nagrał z Dominikiem Strycharskim, ale przecież ukazały się jeszcze inne, również ciekawe, stworzone z jego udziałem: „Zdrowie najważniejsze” Alfonsa Slika, „Better” zespołu The Individual Beings Tomasza Dąbrowskiego czy „Now!” wspomnianego Pospieszalskiego. Tarwid nie zatrzymuje się więc w twórczym pędzie i jego działania nadal cechują – cytując tytuł wywiadu, którego kiedyś mi udzielił – „otwartość i szaleństwo”. Pracując z rozmaitymi składami, pianista prezentuje swoje oblicza: freejazzowe, klasycyzująco-impresjonistyczne, performatywno-ironiczne, a ostatnio też hip-hopowe oraz bliskie popu.

Grzegorz Tarwid. Fot. Maciej Moskwa
Ola Rzepka. Fot. Maciej Moskwa

9. Spieszmy się wspierać kluby muzyczne

2024 był kolejnym rokiem, w którym emocje wielu słuchaczy i słuchaczek wywoływały festiwale, czyli przedsięwzięcia zazwyczaj uprzywilejowane w walce o uwagę publiczności. Nieraz słyszę takie głosy od organizatorów: „Gdy robimy festiwal, przychodzi więcej osób niż na pojedyncze wydarzenie”. Ale dobrze wiadomo przecież, że prawdziwe życie koncertowe (czyli to, które daje realną szansę na śledzenie artystycznych ewolucji twórców i twórczyń, zwłaszcza tych z Polski, oraz na budowanie lokalnych społeczności) odbywa się każdego tygodnia w klubach, domach kultury i innych przestrzeniach, gdzie wybrzmiewa muzyka na żywo. Niestety jednak w minionym roku obserwowaliśmy, jak kolejne miejsca idą śladem tych, które przestały istnieć w ostatnich latach: na przykład wrocławskiego Bemma Baru (2023) czy warszawskiego Pogłosu (2022). W październiku łódzki klub Ignorantka – jeden z najciekawszych lokali z muzyką elektroniczną, eksperymentalną i improwizowaną w naszym kraju – poinformował, że działać będzie tylko do maja bieżącego roku. Osoby prowadzące poznańskie Farby napotkały z kolei takie problemy przy podpisywaniu następnej umowy najmu, że zostały de facto zmuszone do zamknięcia działalności w dotychczasowej lokalizacji. Podobny los spotkał jeszcze na przykład krakowski klub Tu i Ówdzie.

Każda taka sytuacja ma swoją specyfikę, wynika z różnych okoliczności i toczy się w innym kontekście. Nie stwierdzę tu oczywiście, jak przykremu zjawisku znikania klubów, kierowanych oddolnie przez pasjonatów i pasjonatki, zaradzić. Mam natomiast skromny, banalny apel: na tyle, na ile każdy i każda z nas może, starajmy się nasze ulubione miejsca wspierać. Pamiętajmy o nich. Śledźmy ich repertuar (na przykład korzystając z tej strony), odwiedzajmy je, spędzajmy tam czas, jedzmy i pijmy w nich wszyscy. Najczęściej bowiem jest tak, że lokale te wolą pozostać organizacyjnie niezależne, albo nie mogą liczyć na wsparcie miasta. Choćby dlatego, że – z przyczyn wizerunkowych – włodarzom nieraz wygodniej jest dotować efektowne festiwale. Jak na dłoni widać to na przykładzie Łodzi, co w rozmowie z „Gazetą Wyborczą” przybliżał Darek Pietraszewski z Ignorantki: „Łódź od lat koncentruje się na promowaniu wielkich wydarzeń. W tym wszystkim pomijany jest rozwój małych, niezależnych miejsc, które tworzą kulturalny krajobraz miasta. (…) Łódź ma wielkie festiwale, ogromne inwestycje kulturalne, ale te działania są oderwane od rzeczywistości. Tkanka kulturalna miasta rozpada się. (…) Łódź może być pełna wydarzeń, ale pytanie brzmi: czy to miejsce do życia, czy tylko do odwiedzania”?

Przestrzeń koncertowa w klubie Ignorantka. Chwila przed występem duetu Alfons Slik. Fot. Konrad Żelazo

10. Mecz tenisowy Igi Świątek z pięciolatkiem

Na koniec tego podsumowania trochę prywaty. Który tekst na ImproSpocie był w minionym roku najintensywniej czytany? Oczywiście ten, który w kwietniu wywołał internetową inbę na temat krytyki jazzowej. W artykule „Pośmiejmy się z piszących o jazzie” odnosiłem się do paru zdarzeń, które potwierdzały brak poważnego podejścia do dziennikarstwa muzycznego. Ma to związek z naszym permanentnym niedofinansowaniem, co skłania wielu do zawieszania pióra bądź mikrofonu na kołku. Sytuacja się oczywiście pogarsza – choćby z tego powodu, że niektórzy organizatorzy już zaczęli posiłkować się pseudotekstami, będącymi wytworami sztucznej inteligencji. Coraz bardziej nieciekawa robi się pozycja mediów branżowych, co wynika na przykład z faktu, że nigdy nie będziemy w stanie konkurować pod względem atrakcyjności reklamowej z postami sponsorowanymi w mediach społecznościowych. Pisałem powyżej o znikających klubach. Bardzo jestem ciekaw, ile z funkcjonujących dziś gazet, portali i rozgłośni jazzowych będzie istnieć za, powiedzmy, pięć lat. Jak sądzicie?

Mój gorzko-słodki artykuł z kwietnia to jedno. Drugą sprawą była dyskusja, która przetoczyła się wtedy pod moim postem na Facebooku i w paru innych miejscach. Okazało się, że tytuł tekstu zadziałał na niektóre osoby jak płachta na byka. Czytałem o „patorecenzentach chcących się wybić na chamskiej krytyce”; o „smerfach marudach, z którymi nikt nie chce się spotykać”; o autorach zasługujących na obśmianie, gdyż „wyznają swoje skrajne muzyczne gusta jako jedyne właściwe” i pompują własne ego poprzez krytykowanie innych. Najbardziej natomiast podobała mi się ta wypowiedź: „Drodzy dziennikarze, z naszej perspektywy w wielu przypadkach recenzje są po prostu śmieszne. Tak, rozmawiamy o Was. Dlaczego? Bo wiedza merytoryczna nawet najlepszego krytyka w porównaniu z zawodowcem (muzykiem – przyp. MK) ma się tak, jak mecz tenisowy Igi Świątek z pięciolatkiem”. Nie zabrakło też innych głosów – również ze strony muzyków i muzyczek – doceniających niezależne dziennikarstwo, ale najwięcej do myślenia dały mi właśnie komentarze w rodzaju tych zacytowanych. Bo one chyba właśnie pokazują rzeczywiste podejście, prawdopodobnie licznej, grupy osób z jazzowego środowiska do autorów i autorek tekstów, których celem niekoniecznie jest pochwała czy promocja, ale zastanowienie się nad tym, jak muzyka na nas wpływa i czy nas przekonuje.

Przypomina mi się fragment z filmu „Barwy ochronne” Krzysztofa Zanussiego, gdzie część grona akademickiego próbuje bronić krytykowanej pracy naukowej: „Ja bym jej nie osądzał aż tak bardzo surowo. Jeśli nawet jest z gruntu niesłuszna, to w każdym razie jest bardzo oryginalna. Poza tym nie możemy zapominać o tym, że zostało tu włożone bardzo dużo pracy”. Czy chcemy czytać teksty o muzyce pisane w tym duchu?

Zobacz też

Komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Najnowsze wpisy

Pełne archiwum