ImproSpot

Brak natchnienia

Czy naprawdę na festiwalu o takiej historii, który ponadto jest beneficjentem tak dużego publicznego wsparcia, musimy słuchać głównie tego, co wielokrotnie słyszeliśmy?
Czy naprawdę na festiwalu o takiej historii, który ponadto jest beneficjentem tak dużego publicznego wsparcia, musimy słuchać głównie tego, co wielokrotnie słyszeliśmy?
65. Jazz Jamboree
Maciej Krawiec
Klub Stodoła, Warszawa
27-29.10.2023
65. Jazz Jamboree
Klub Stodoła, Warszawa
27-29.10.2023
Maciej Krawiec
Plakat Jazz Jamboree 2023. Projekt: Andrzej Pągowski

Otwieram skromną książeczkę, która pełniła rolę programu ostatniego Jazz Jamboree. Na trzeciej stronie jedno logo goni drugie. Prześcigają się w prestiżu i tym, które przynosi festiwalowi większy splendor. Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego, Narodowy Instytut Muzyki i Tańca, Filmoteka Narodowa, miasto Warszawa… Tu godło, tam herb. Jest narodowo, ale i stołecznie. Kulturalnie i muzycznie. Kto wie czy, gdyby uważnie spojrzeć w tamtych dniach w niebo, nie dostrzegłoby się kołującego nad klubem Stodoła orła białego? Niewykluczone, że w którymś ze stawów na pobliskim Polu Mokotowskim ujrzelibyśmy wtedy warszawską syrenkę, która może nawet zrezygnowałaby ze śpiewu, zaintrygowana tym, co dobiega z estrady Jazz Jamboree.

Byłyby to inspirujące widoki, które niestety zupełnie by nie przystawały do aktualnej oferty tego festiwalu. Gdy siedem lat temu stery legendarnej imprezy przejął Mariusz Adamiak i zainicjował szereg ciekawych spotkań polskich muzyków z tymi z zagranicy, wydawało się, że Jazz Jamboree może ponownie stać się ważnym wydarzeniem. Gdy dziś czyta się programy festiwalu z 2017 i 2018 roku, widać tam namiastkę linii artystycznej, a do paru koncertów do dziś chętnie wracam myślami. Trudno pod tym kątem komentować edycje pandemiczne – dobrze, że podjęto trud, by się odbyły. Wspaniale, że udało się wtedy zaprosić Brada Mehldaua, Jima Blacka, Gerry’ego Hemingwaya czy Samuela Blasera. Natomiast od dwóch lat Jazz Jamboree na dobrą sprawę trudno odróżnić od innego festiwalu Adamiaka – mam na myśli Warsaw Summer Jazz Days. Na oba wydarzenia ich szef zaprosi a to kogoś, kto dopiero co wydał mainstreamowy album w Blue Note albo ECM, a to jakąś „wielką gwiazdę”, na którą na pewno widzowie przyjdą, a to polską grupę, o której akurat głośno na naszej scenie. Coraz rzadziej pojawia się na afiszu ktoś reprezentujący oblicze improwizacji bliższe awangardy, co przed laty interesowało Adamiaka znacznie bardziej.

Gdy siedem lat temu stery legendarnej imprezy przejął Mariusz Adamiak, wydawało się, że Jazz Jamboree może ponownie stać się ważnym wydarzeniem.

Z tych powodów organizowane przez niego festiwale właściwie nie oferują zaskoczeń. Zamiast tego proponują składy, które się dobrze zna – często na przykład z niedawnych edycji festiwali Adamiaka. O konkretne przykłady nietrudno. Podczas minionej edycji Jazz Jamboree wystąpiły na przykład zespół Rymden i skład gitarzysty Juliana Lage’a, którzy dzielili afisz Warsaw Summer Jazz Days raptem dwa lata wcześniej. Kenny Garrett, który też zawitał na ostatnie JJ, grał na WSJD w 2019 roku, zaś w 2023 grał w Polsce parę razy – w tym dwukrotnie w warszawskim klubie Jassmine. Zespół EABS występował na JJ w 2019 roku, a parę miesięcy później na WSJD. Stale przemierza Polskę wzdłuż i wszerz, gra w Warszawie co kilka miesięcy i oto staje się jedną z gwiazd ostatniego JJ. Co więcej, kwartet złożony z muzyków kwintetowego EABS – czyli skład Błoto – gra tego samego dnia. To brzmi jak żart. Czy naprawdę na festiwalu o takiej historii, który ponadto jest beneficjentem tak dużego publicznego wsparcia, musimy słuchać głównie tego, co wielokrotnie słyszeliśmy? Do tego można dodać wtórne plakaty Andrzeja Pągowskiego czy niechlujnie opracowane książeczki programowe. Czy tak właśnie powinny wyglądać wydarzenia, które są z entuzjazmem zapowiadane przez przedstawicieli warszawskiego ratusza, a także promuje się je w ogólnopolskich mediach?

Jan Pieniążek (USO 9001). Fot. Matt Strociak
Kacper Krupa (Siema Ziemia). Fot. Matt Strociak

Pierwszy wieczór festiwalu należał do polskich zespołów. Otworzyło go trio USO 9001, łączące jazz, punk rocka i drum’n’bass. Jest w ich grze dużo nieokrzesania, dominują surowe riffy. Nie brakuje nonszalanckich kontrastów, słychać też skłonności do sentymentalizmu i patosu. Trudno komentować ten zespół bez zwrócenia uwagi na perkusistę Jana Pieniążka – muzyka o niebywałej ekspresji. Czasem słychać narzekania, że w młodym polskim jazzie brakuje indywidualności; że muzycy wszystko umieją, ale niczym się nie wyróżniają. To niesprawiedliwe uproszczenie, choć akurat Pieniążek na naszej scenie – za sprawą temperamentu, jakiejś bezczelności połączonej z instrumentalnym warsztatem – zdecydowanie się wyróżnia. Podczas warszawskiego koncertu intensywności było co niemiara, ale zabrakło refleksji, do czego muzyka USO 9001 ma zmierzać i czy ma oferować coś poza wyrazistymi tematami, szybkimi solówkami i zmianami brzmień z akustycznych na elektryczne. Energia i nonszalancja wzięły górę nad jakkolwiek spójną formą. Podobne wrażenia miałem podczas koncertu składu Siema Ziemia, któremu z kolei bliżej do muzyki klubowej i hip-hopu. Taneczne pulsacje, powłóczyste beaty, elektroniczne pogłosy, sugestywna melancholia – gdy odseparujemy te elementy i spojrzymy na każdy z nich jednostkowo, wszystkie można uznać za efektowne i atrakcyjne. Gdy jednak brzmią one razem, wtedy ujawniają się problemy zespołu. Dają się we znaki kłopoty z utrzymaniem napięcia, zdarzają się wpadki wykonawcze, brakuje wspólnego kierunku, w którym każdy z artystów by konsekwentnie zmierzał.

Bez entuzjazmu przyjąłem też występ grupy EABS. Potwierdziła się prawidłowość: gdy kwintetowi nie towarzyszą gościnni instrumentaliści, ich muzyka nuży, jest monotonna i powtarzalna. Cóż po rozmaitych, nieraz bardzo udanych, tematach i atrakcyjnych aranżacjach, jeśli na dłuższą metę ta muzyka grzęźnie wśród nieciekawych, za długich solówek i mało urozmaiconych form? Trochę lepiej jest wtedy, gdy wraz z nimi są goście – na przykład Tenderlonious (album „Slavic Spirits”) czy grupa Jaubi („In Search Of A Better Tomorrow”) – którzy wzbogacają energetycznie i brzmieniowo ich działania. Gdy jednak na estradzie staje sam kwintet i stykamy się wyłącznie z jego muzyką – a nie z marketingową narracją na ich temat czy coraz piękniej wydawanymi płytami zespołu – prezentuje się ona gorzej, niż mogłoby się po tej całej otoczce wydawać. Z podobnymi wrażeniami przysłuchiwałem się kwartetowi Błoto, z którym wystąpił amerykański raper Anthony Mills.

Marek Pędziwiatr (EABS, Błoto). Fot. Matt Strociak
Anthony Mills. Fot. Matt Strociak
Gdy grupie EABS nie towarzyszą gościnni instrumentaliści, ich muzyka nuży, jest monotonna i powtarzalna.

W kolejnych dniach Jazz Jamboree słuchaliśmy już głównie zespołów zagranicznych, ale i ich koncerty nie przyniosły rewelacji. Beztroska wirtuozeria i radość grania wypełniły występ duetu Juliana Lage’a z Jorgem Roederem. Było to tyleż przyjemne, co pozbawione głębi. Dobrych momentów nie brakowało podczas występu grupy Rymden. Zagrali kompozycje z ich nowej płyty „Songs From The Valley”, które są pełne zmian rytmu i ciekawie przeplatających się nastrojów. Między pianistą Bugge Weseltoftem, perkusistą Magnusem Öströmem a basistą Danem Berglundem następuje stała rotacja zadań w zespole, przez co warto śledzić zarówno zdarzenia pierwszoplanowe, jak i te w tle. Pozytywne wrażenia regularnie zaburzał jednak Berglund, który wyraźnie nie miał jeszcze wszystkich utworów dobrze przećwiczonych.

Żadnych tego rodzaju problemów nie było podczas koncertu solowego Adama Pierończyka, który na sopranie wykonał program stylistycznie związany z jego albumem „The Planet Of Eternal Life”. Wspaniale brzmiące frazy meandrują nieregularnie, raz są skoczne i rozpędzone, innym razem łagodnie pieszczą bądź piskliwie o czymś przypominają. Tego rodzaju muzykowanie to uczta dla wyobraźni, okazja do celebrowania dźwięków wyjątkowych. Wirtuozeria spotyka się z dojrzałą refleksją nad tym, co warto, a czego nie warto grać. Szkoda, że występ trwał ledwie pół godziny.

Adam Pierończyk. Fot. Matt Strociak
Julian Lage i Jorge Roeder. Fot. Matt Strociak
Muzykowanie Pierończyka solo to uczta dla wyobraźni, okazja do celebrowania dźwięków wyjątkowych.

Ucieszyła mnie zapowiedź koncertu Joshuy Redmana, którego dawno w Warszawie nie było. Pech jednak chciał, że wystąpił z programem z powściągliwej płyty „Where are we” – to album z piosenkami, które z zespołem Redmana śpiewa Gabrielle Cavassa. Wokalistka także pojawiła się w Warszawie i każdy utwór, w którym wystąpiła, był kunsztownie wykonany, ale dominował w nich konwencjonalny jazz głównego nurtu, ograniczony formalnie i nazbyt uporządkowany. Znacznie ciekawsze były te kompozycje, w których akurat Cavassa nie śpiewała i znakomity kwartet Redmana mógł rozwinąć skrzydła. Progresywna, intensywna ekspresja fruwała wtedy wysoko, chwilami był to naprawdę znakomity jazz! Zaś gdy do akcji wkraczała Cavassa ze swoim stonowanym, zamglonym głosem, muzyka gasła, przybierając przewidywalne ramy. Zespół innego sławnego saksofonisty – Kenny’ego Garretta – zagrał zaś dokładnie to, co zwykle: najpierw trochę namiętnego, zapalczywego i transowego spiritual jazzu, który jednak za szybko ustępuje miejsca inkluzywnej, funkowej zabawie. Zawiódł też kwartet Joeya Calderazzo i Miguela Zenóna. O ile jeszcze jowialne i czułe partie obu współliderów trzymały wysoki poziom, to nie można było tego powiedzieć o sekcji rytmicznej, grającej wyjątkowo bezbarwnie.

Tak więc przebiegła 65. edycja Jazz Jamboree – dużo wielkich nazwisk, niewiele wartych zapamiętania zdarzeń, ogólne wrażenie powtarzalności i braku natchnienia organizatorów. Parafrazując piosenkę, można by stwierdzić: „Tylko orła i syrenki żal”. Ale nie tylko ich. Szkoda przede wszystkim warszawskiej widowni, która na znacznie ciekawsze festiwale jest zmuszona jeździć na przykład do Berlina, Gdańska, Poznania czy Wrocławia.

Zobacz też

Komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Najnowsze wpisy

Pełne archiwum