ImproSpot

Wiosenne premiery

Kuratorzy Jazz Jantaru dbają o to, by regularnie odbywały się tam koncertowe premiery płyt. Bywa to ryzykowne, nieraz dostarcza ekscytacji, a po takich wieczorach zwykle nie brakuje powodów do dyskusji
Kuratorzy Jazz Jantaru dbają o to, by regularnie odbywały się tam koncertowe premiery płyt. Bywa to ryzykowne, nieraz dostarcza ekscytacji, a po takich wieczorach zwykle nie brakuje powodów do dyskusji
27. Jazz Jantar – wiosna / marzec
Maciej Krawiec
Klub Żak, Gdańsk
14-17.03.2024
27. Jazz Jantar – wiosna / marzec
Klub Żak, Gdańsk
14-17.03.2024
Maciej Krawiec
Plakat marcowej edycji festiwalu Jazz Jantar 2024

Choć każdy czas – no, może poza przełomem grudnia i stycznia – wydaje się dobry na koncertową premierę albumu, to szczególnie lubię w takich wydarzeniach uczestniczyć wiosną. Aura budzącej się do życia przyrody subtelnie oddziałuje na ich percepcję. Na drzewach i krzewach pąki, nieśmiało przypominająca o sobie zieleń – te oraz inne znaki korespondują z tym, że w sali koncertowej premierowo wybrzmiewa nowa muzyka, a w kuluarach można nabyć właśnie wydany album. Wiosenna edycja Jazz Jantaru w dużym stopniu stała pod znakiem premier i w kontekście tej imprezy nie jest to zaskoczeniem. Skład kuratorski festiwalu dba, by w Gdańsku regularnie tego rodzaju koncerty się odbywały. Czasami wiąże się to z ryzykiem, zazwyczaj dostarcza sporo ekscytacji, nieraz przynosi mniej świeżości, niż można by się spodziewać. Pewne jest jednak, że zwykle nie brakuje po takich występach powodów do dyskusji. I dlatego na premierach warto skupić się w pierwszej kolejności.

Dwie z nich odbyły się już na otwarcie festiwalu i, tytułując tamten wieczór, można by sięgnąć po nazwę „Alpaka Records Presents”. Pod takim szyldem trójmiejska wytwórnia zorganizowała już trzy wydarzenia, które eksponowały artystki i artystów z nią związanych. Następna odsłona cyklu w czerwcu, ale pierwszego dnia Jazz Jantaru czułem się trochę tak, jak gdyby to był już ten wieczór. Na estradzie kwartet Maliny Midery i kwintet Teo Oltera – dwa zespoły, których albumy właśnie ukazały się w Alpace. Z kolei na widowni i przy stoisku z płytami Emil Miszk i Sławek Koryzno – muzycy współprowadzący to wydawnictwo. Organizacyjnie i towarzysko wszystko wypaliło jak trzeba. A artystycznie?

Malina Midera (midi4). Fot. Maciej Moskwa
Malina Midera, Szymon Kowalik, Szymon Zalewski i Alan Kapołka (midi4). Fot. Maciej Moskwa

Całkiem obiecująco wypadł koncert pianistki Maliny Midery, która ze swoim zespołem midi4 prezentowała program z albumu „Cats, Dogs and Dwarfs”. Słychać w tej muzyce rozmaite inspiracje: przestrzenny skandynawski jazz w stylu Torda Gustavsena, swingujący mainstream, trochę free, akustyczny ambient, tematy jakby wzięte z popu, rytmy kojarzące się z hip hopem czy nawet rock’n’rollem… Różnorodność to walor muzyki Midery, bo pokazuje, że ma szerokie zainteresowania, że widzi wiele możliwych kierunków swojej dalszej drogi i nadal czegoś szuka. Jest też druga strona medalu. Podczas koncertu miałem wrażenie, że każdą z tych estetyk pianistka i jej zespół ledwie napoczynają, są zbyt ostrożni, jakby bali się na dobre w cokolwiek wniknąć. Zabrakło także interakcji, intensywności w byciu razem na estradzie, zainteresowania pomysłami partnerów. Może to przyjdzie wraz z kolejnymi występami? Jedynym muzykiem, który naprawdę przebił się ze swoją ekspresją, był perkusista Alan Kapołka. I nie chodzi mi nawet o solówki na bębnach, lecz o proponowany przez niego styl grania – poszukujący, aktywny, odchodzący od tego co regularne, choć szanujący kierunki wyznaczane przez kompozycje.

Inną metodę działania pokazał kwintet perkusisty Teo Oltera, który wystąpił z repertuarem z albumu „In Pursuit of Happiness”. Postawił na to, czego zabrakło u Midery: żywą współpracę w ramach zespołu i atmosferę kojarzącą się ze swobodnym graniem w gronie przyjaciół. Utwory kwintetu nie należą do skomplikowanych – są zwykle oparte na wyrazistym riffie i prostym, powtarzającym się temacie. Grupa z reguły trzyma się danego pomysłu, wywiedzionego najczęściej z muzyki postrockowej oraz spiritual jazzu, i po prostu go z różnym natężeniem ogrywa. Improwizują, pozwalając dźwiękom narastać. Od partii solowych ważniejszy jest kolektyw i wspólnie generowana energia, co w takim składzie i takim wykonaniu wypada bardzo przekonująco. Jest w ich pracy coś z hippisowskiego luzu, swobodnego odlotu, gdzie nie zwraca się zbytnio uwagi na formę czy urodę dźwięków, ale ceni się bycie tu i teraz w pełnym szczęścia transie. To powiedziawszy, trzeba jednak zwrócić uwagę na nietypową sekcję… basową w zespole Oltera. Na basie elektrycznym gra w nim Tymek Bryndal, zaś na kontrabasie Kamila Drabek. Na interakcji obu instrumentów i różnicy w brzmieniu opierały się niektóre pomysły aranżacyjne. Głosy gitary basowej oraz kontrabasu ciekawie się przeplatały, kreując gęsty, pulsujący kontekst dla muzyki kwintetu.

Aleksander Żurowski, Tymek Bryndal, Tadeusz CIeślak, Kamila Drabek i Teo Olter (Teo Olter Quintet). Fot. Maciej Moskwa
Teo Olter. Fot. Maciej Moskwa
W pracy kwintetu Oltera jest coś z hippisowskiego luzu, gdzie nie zwraca się zbytnio uwagi na urodę dźwięków, ale ceni się bycie tu i teraz w pełnym szczęścia transie

W mniejszym stopniu przekonała mnie trzecia wiosenna koncertowa premiera. Chodzi o album „Inflow” i występ S.E.A. Trio, które tworzą Dominik Bukowski na wibrafonie, Piotr Lemańczyk na kontrabasie i Krzysztof Gradziuk na perkusji. Słowa, które kryją się pod nazwą zespołu (sonoryzm, ekspresja i ascetyzm), a także improwizowany i zagadkowy początek koncertu sporo obiecywały. Dość szybko okazało się jednak, że główną treścią będzie ekspresja jazzu głównego nurtu, z konwencjonalnym podziałem na role i przewidywalnym przebiegiem utworów. Szkoda, że tak się stało, bo trio w paru momentach pokazało – na otwarcie koncertu, a także w kompozycji „Lullaby for a Tree” – że ich muzyka może mieć delikatność i przestrzeń, że jest w stanie komunikować się bez dosłowności. Zapamiętałem szczególnie jeden piękny moment – właśnie we wspomnianej „Lullaby…”. Bukowski generował wtedy dźwięki, przesuwając po sztabkach wibrafonu smyczkiem. To samo robił Gradziuk, tyle że trąc włosiem po talerzach perkusyjnych. Efekt brzmieniowy, pełen powietrza i improwizowanej poezji, był zniewalający. Problem w tym, że – po tego rodzaju wydarzeniach – bopowe, uporządkowane utwory takie jak „Livenza” czy „Neidenburg” mogły do siebie jedynie zniechęcić.

Jazzowego uporządkowania również było sporo w pracy zespołu saksofonistki Emmy Rawicz. Jej koncert niby nie należał do tych premierowych – jej ostatni album dla wytwórni ACT ukazał się jesienią – ale i tak miał on posmak debiutu: Rawicz jest Brytyjką o polskich korzeniach, która nigdy wcześniej nie występowała w Polsce. Ze swoim kwartetem wykonała postbopowy program wypełniony utworami, które interesowały formą, podejściem do aranżacji i pewnym poziomem skomplikowania. Śledziłem je z uwagą również dlatego, że zajmowali się nimi muzycy, którzy emanowali chęcią do gry, szczególną motywacją. Dzięki temu ich jazz nie robił wrażenia skostniałego i uwikłanego w ciężkawą strukturę. Najbardziej podobała mi się praca pianisty Ivo Neama, który w skupieniu konstruował długie wypowiedzi i stronił od zgranych patentów, a także perkusisty Asafa Sirkisa. Ten ostatni miał w sobie coś z Joeya Barona – był jak lekko nadpobudliwy kolorysta, mnożący akcenty, regularnie zaskakujący resztę zespołu, pełen muzykalności i ciekawych pomysłów. Na ich tle Rawicz czasami błysnęła złożonością improwizacji czy efektowną frazą, ale ogólnie wypadła słabiej od partnerów. Wiele jednak wskazuje na to, że nabycie przez nią większej pewności i jeszcze lepszego panowania nad instrumentem to tylko kwestia czasu.

Freddie Jensen, Emma Rawicz i Asaf Sirkis. Fot. Łukasz Głowała

Wieczór, na którego zakończenie zagrał kwartet saksofonistki, otwierała grupa o zupełnie innym charakterze: trio Ninja Episkopat. Jak opisać ich muzykę? Słuchając ciężkich uderzeń perkusistki Patrycji Wybrańczyk, drapieżnej gitarowej gry Igora Wiśniewskiego, wrzaskliwego saksofonu oraz krzyku Alexa Clova, przeszło mi przez myśl porównanie: „Tak mógłby brzmieć Slipknot, gdyby wykonywał psychodeliczny free jazz”. Dramatyczne spazmy, elektroniczna magma, chaos podbity krewką perkusją – te elementy koncertu Ninjy Episkopatu kierowały mnie w stronę metalu spod znaku zamaskowanych Amerykanów, ale bardziej mam na myśli duszną i gwałtowną aurę ich muzyki niż konkretną estetykę. Sporo u nich patosu, gitarowych popisów w stylu Steve’a Lukathera czy Paula Gilberta, melodyjnych groove’ów à la Talk Talk i aylerowskiego ognia. Gdy słuchacz zostaje wrzucony do takiego bulgoczącego kotła, na drugi plan schodzą problemy w rodzaju niedbałej artykulacji Clova. Saksofonista nadrabia jednak żywiołowością, jest ekspansywny w stosowaniu elektroniki. Ninja Episkopat dużo zawdzięcza jego bezpardonowej sile bycia na estradzie i nie sposób jej nie docenić, choć więcej stricte muzycznych satysfakcji odnalazłem w grze Wiśniewskiego i Wybrańczyk.

Muzyka Ninjy Episkopatu jest jak bulgoczący kocioł: dramatyczne spazmy, elektroniczna magma, chaos podbity krewką perkusją

Jeśli już o wyrazistości bycia na estradzie mowa, to chyba nikt podczas festiwalu nie pobił pod tym względem Alabastra dePlume’a. O Brytyjczyku można powiedzieć, że jest saksofonistą, wokalistą, gitarzystą, liderem grupy… ale w jego kontekście to są didaskalia. To przede wszystkim ujmujący barwnością artysta, który gdy tylko – dosłownie – wbiega na estradę, skraca dystans i tworzy nastrój bliskości. Jest kimś w rodzaju szamana, który przypomina niezwykłą postać Tańczyświata Wiatrogwiazda z filmu „Co w duszy gra”. W trakcie gdańskiego koncertu, z udziałem wpatrzonego i wsłuchanego w niego składu arcyzdolnych artystów, animował seans kolektywnej afirmacji. Ich muzyka to mieszanka post-rocka, trip hopu, bluesa, bluegrassu, spiritual jazzu, konwencji spoken word, a nawet sztuki wokalnej przywodzącej na myśl kompozycje Meredith Monk. Grupa dePlume’a swobodnie przechadzała się po tej trochę uduchowionej, trochę kabaretowej krainie inkluzywności, w której można było poczuć się jak na kozetce u muzykoterapeutów. Show niewątpliwie skradł lider, choć mnóstwo uznania należy się jego zespołowi: perkusistce Momoko Gill o wprost niebiańskim głosie, basistce Ruth Goller i skrzypkowi Mikey’emu Kenney’owi.

Igor Wiśniewski, Patrycja Wybrańczyk i Alex Clov (Ninja Episkopat). Fot. Łukasz Głowała
Momoko Gill, Ruth Goller, Mikey Kenney i Alabaster dePlume. Fot. Tomasz Cieślikowski
Momoko Gill, Ruth Goller, Mikey Kenney i Alabaster dePlume. Fot. Tomasz Cieślikowski

Na finał festiwalu solo wystąpił Sławek Jaskułke, co stanowiło poetyckie i bardzo pięknie zamknięcie tej odsłony Jazz Jantaru. Pianista konsekwentnie eksploruje estetykę, którą znamy na przykład z płyt „Sea” i „Music on Canvas”. Zawoalowane brzmienie preparowanego fortepianu służy mu przede wszystkim do snucia kojących, urokliwych melodii. Mogłoby się wydawać, że jesteśmy blisko przystępnego, muzycznego banału, ale nic z tych rzeczy. Utwory, które wykonał w klubie Żak, raz były rozmarzone i przestrzenne, innym razem dyskretnie motoryczne i hipnotyzujące, a nawet niepokojące. Pianista tak prowadził ich narracje, że czasem gdzieś się zatrzymywał, zamyślał, odchodził od tematu. Wygaszał ekspresję bądź ją wzniecał, coś impulsywnie dekonstruował, by za chwilę wrócić do ślicznej cudowności. W przyjęciu jego muzyki pomaga fakt, że nie ma w niej populistycznego epatowania wirtuozerią, ozdobnikami, tempem na złamanie karku. Jest tam za to pewna wykonawcza mądrość, prostota połączona z wyrafinowaniem. Gdyby jeszcze pianista darował sobie komentarze z estrady, w których komplementował własną kreatywność, mielibyśmy do czynienia z wieczorem pozbawionym fałszywych dźwięków.

W taki sposób marcowy Jazz Jantar dobiegł końca, ale gdańska impreza nie pozwala o sobie zapomnieć. Już w maju nastąpi kolejna edycja festiwalu, a w jej trakcie pięć koncertowych dni.

Zobacz też

Komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Najnowsze wpisy

Pełne archiwum