ImproSpot

Uniwersalnie, nowocześnie, archaicznie

Występ tria The Necks był jednym z tych magnesów, które szczególnie mocno na jesienną edycję Jazz Jantaru przyciągały. Ich sztuka niezmiennie fascynuje.
Występ tria The Necks był jednym z tych magnesów, które szczególnie mocno na jesienną edycję Jazz Jantaru przyciągały. Ich sztuka niezmiennie fascynuje.
26. Jazz Jantar – jesień
Maciej Krawiec
Klub Żak, Gdańsk
20.10-18.11.2023
26. Jazz Jantar – jesień
Klub Żak, Gdańsk
20.10-18.11.2023
Maciej Krawiec
Plakat jesiennej edycji festiwalu Jazz Jantar 2023

Pojawianie się znikąd. Meandrowanie. Drganie. Migotanie. Zanikanie. Rozproszenie. „Chociaż szaleją fale na powierzchni morza, to jednak woda na jego dnie ani drgnie, nieruchoma, udaje, że śpi jak stary lis” – tak pisał w swoim „Zmierzchu” Osamu Dazai.

Tego rodzaju sformułowania – narzucające się nieraz podczas obserwacji fal morskich – bywają przydatne także wtedy, gdy próbuje się komentować muzykę. Nie należą do najbardziej oryginalnych, ale zdarza się, że w jakimś kontekście trudno o lepsze alternatywy. Jeśli jednak mają być użyte w odniesieniu do koncertu z festiwalu odbywającego się w wielkim portowym mieście, którego plakat ponadto przedstawia właśnie morskie fale, to może w takiej sytuacji lepiej od nich nie stronić?

Występ tria The Necks na festiwalu Jazz Jantar był jednym z tych magnesów, które szczególnie mocno na jesienną edycję przyciągały. Mnie przyciągnął skutecznie: w efekcie kilka listopadowych dni spędziłem w Gdańsku, by doświadczyć między innymi koncertu tego zespołu. Wcześniej słuchałem australijskiej grupy na żywo raz, notabene też jesienią. Wydarzyło się to w Sali Laboratorium warszawskiego Centrum Sztuki Współczesnej równo dziesięć lat wstecz. W ramach trasy zespół zagrał wtedy zresztą także na festiwalu Jazz Jantar i wiem, że teraz w sali klubu Żak były osoby, które słuchały tamtego koncertu. Zakładam, że na nich też – tak samo jak na mnie – osobliwa muzyka australijskiego tria zrobiła piorunujące wrażenie. Wspomnienia to jedno; osobną zachętę stanowił najnowszy album The Necks pt. „Travel”.

Tony Buck (The Necks). Fot. Maciej Moskwa
Chris Abrahams i Lloyd Swanton (The Necks). Fot. Maciej Moskwa

Improwizowana muzyka tego zespołu jest do tego stopnia charakterystyczna, że ogólnie wiadomo, czego się po nim spodziewać. Ich koncerty mają zwykle podobny przebieg: to kilkudziesięciominutowe formy, o niepozornym początku, z którego bardzo powoli wyrasta mnogość powtarzalnych, rozedrganych dźwięków, dążących do apogeum, a następnie do równie niespiesznego zaniku. Muzyka ewoluuje, ale dzieje się to nieraz za sprawą gestów tak drobnych, że trudno nawet dostrzec, co dokładnie przyczyniło się do zmiany formy. Jaki impuls uległ przesunięciu? Co zostało zniekształcone? Gdy słucham The Necks, walczą we mnie dwie postawy. Pierwsza polega na próbie analizy tych zmian i szukaniu czynników, które na kilku planach wpływają na narrację tego fascynującego, muzycznego continuum. Druga zakłada wyłączenie krytycznego nasłuchu i poddanie się tej swoistej mantrze. Jest w obcowaniu z nią coś ze spotkań z hipnotycznym kinem Béli Tarra i Andrieja Tarkowskiego, gdzie pojedyncze sceny potrafią trwać wiele minut, a ich znaczenie dla akcji wcale nie jest oczywiste. Stąd też wspomniana wcześniej myśl o morzu, obserwacji fal i ich meandrowania. Muzyka The Necks migocze, w trudny do określenia sposób opalizuje. Wydaje się stała i niepodważalna, a przecież podlega ciągłemu ruchowi. Animują ich muzykę mikrozmiany, które – po wielu minutach – są w stanie doprowadzić do jej radykalnego przekształcenia.

Jest w obcowaniu z muzyką The Necks coś ze spotkań z hipnotycznym kinem Béli Tarra i Andrieja Tarkowskiego, gdzie pojedyncze sceny potrafią trwać wiele minut, a ich znaczenie dla akcji wcale nie jest oczywiste.

Podczas gdańskiego koncertu zaczęło się od nieśmiałej, impresjonistycznej frazy fortepianu. Wkrótce dołączyły inne instrumenty – kontrabas i perkusyjne przeszkadzajki. Przez pewien czas takie subtelne muzykowanie, z lekka zabarwione jakąś tęsknotą, miało wręcz medytacyjny, kojący charakter. Stopniowo dźwięki nabierały intensywności, zaczęły wirować, zapętlały się. Stawało się jasne, że ich udziałem będzie coś w rodzaju rozwibrowanego tańca. Po jakimś czasie zrobiło się tak gęsto, nastąpił taki akustyczny ścisk, że miałem wrażenie, jakby te mnożące się nieustannie dźwięki toczyły ze sobą walkę, ścierały się o to, któremu z nich uda się wpłynąć na bieg zdarzeń. Artystyczny rozmach twórczości The Necks budzi we mnie poczucie, jakby ich muzyka wybrzmiewała gdzieś we wszechświecie bez przerwy, a koncerty były jedynie jej chwilową ziemską materializacją.

O ile stylistyka koncertu The Necks była do przewidzenia, to mniej jasne było, czego spodziewać się po kwartecie Hoshii – nowym zespole saksofonisty Kuby Więcka. Do czasu gdańskiego koncertu publiczne występy zespołu można było policzyć na palcach jednej ręki i to samo dotyczyło ich nagrań opublikowanych w internecie. Od premiery albumu „Kwiateczki” (2021) Więcek skupił się na hip-hopie i muzyce elektronicznej, a w jazzowym kontekście pojawiał się głównie wtedy, gdy prowadził jam sessions w warszawskim klubie Jassmine. Można chyba traktować zatem Hoshii jako powrót do idei working bandu, którą poprzednio realizował w ramach tria z Michałem Barańskim i Łukaszem Żytą. Ich współpraca wygasła latem 2022 roku. Więcek działa jeszcze wprawdzie w duecie z Piotrem Orzechowskim, ale to wciąż nie wydaje się – pod względem koncepcji i repertuaru – stabilnym przedsięwzięciem. W Hoshii zaś wszystko zostało precyzyjnie wymyślone i spójnie połączone: charakterystyczne dla Więcka melodie, rozmarzone retro brzmienie kwartetu, otwarcie się na pomysły partnerów, oprawa narracyjna i wizualna. Artysta w wywiadach przyznaje, że jest to przedsięwzięcie, o którym myśli długofalowo.

Grzegorz Tarwid, Maks Mucha, Kuba Więcek i Miłosz Berdzik (Hoshii). Fot. Tomasz Cieślikowski

Pozostaje się z tego tylko cieszyć. O ile bowiem płycie bliżej do produkcji okołojazzowych, hip-hopowych, klubowych czy popowych z elementami improwizacji, to kwartet Hoshii na koncercie bardzo rozszerza pole działania o swobodne muzykowanie. Podczas gdańskiego koncertu melodyjne, zgrabne tematy stanowią precyzyjnie zarysowaną strukturę, w kontekście której dzieje się sporo spontanicznych zdarzeń. Otwierają się przestrzenie na długie partie solowe, na pierwszym bądź drugim planie toczą się dialogi, gęsto jest też od indywidualnego ogrywania motywów czy schematów akordów. O to między innymi Więckowi chodzi: w jednym z wywiadów mówił, że ta muzyka celowo napisana jest w dość prosty sposób, by członkowie jego grupy (Grzegorz Tarwid na klawiszach, Maks Mucha na basie elektrycznym i Miłosz Berdzik na perkusji) kreatywnie ją rozbudowywali.

W Hoshii wszystko zostało precyzyjnie wymyślone i spójnie połączone: charakterystyczne dla Więcka melodie, rozmarzone retro brzmienie kwartetu, otwarcie się na pomysły partnerów, oprawa narracyjna i wizualna.

Z takich założeń zespół wywiązywał się w Gdańsku rewelacyjnie: dotyczyło to i ekspansywnego na paru klawiaturach Tarwida, i Muchy szukającego w swoich partiach kontaktu z pozostałymi, i Berdzika, który arcysprawnie poruszał się między jazzem, hip-hopem, reggae a elektroniczną muzyką taneczną, ani na chwilę nie tracąc kontaktu z narracyjnym zamysłem Więcka. To samo trzeba wreszcie stwierdzić na temat samego lidera, który łączył urocze, archaiczne jazzowe frazowanie na saksofonie z prostymi, wziętymi z popu partiami czy swego rodzaju „rapowaniem” na saksofonie.

W kompozycjach i produkcji Więcka mnóstwo jest zabawy kolorami muzyki elektronicznej i akustycznej, a w wydaniu koncertowym było jej jeszcze więcej. Miałem wrażenie, że oto pełną dyscypliny muzykę spoza jazzowego świata na warsztat wzięli artyści, nasycając ją swobodą interpretacji i improwizacjami. Efekt był ożywczy i nowoczesny, gdzie – mimo starannego opakowania marketingowego – na pierwszym miejscu była muzyka i interakcja, a nie mało wiarygodny storytelling.

Mateusz Kołakowski, Anna Gadt, Maciej Garbowski i Krzysztof Gradziuk. Fot. Maciej Moskwa
Anna Gadt. Fot. Maciej Moskwa

Jeśli chodzi o koncerty, których jeszcze na Jazz Jantarze podczas mojego krótkiego pobytu (9-11 listopada) wysłuchałem, warto pewnie jeszcze wspomnieć o niespodziewanym zawodzie: występie kwartetu Anny Gadt. Artystka – znana przecież z oryginalnego podejścia do wokalnej materii i zespołowego improwizowania – zagrała ze swoim kwartetem koncert zaskakująco konwencjonalny. Problemem nie było nawet to, że zdecydowała się na stylistykę jazzu głównego nurtu, typową prezentację tematów i partii solowych etc. Jeśli bowiem Gadt i jej partnerzy (Mateusz Kołakowski – fortepian, Maciej Garbowski – kontrabas, Krzysztof Gradziuk – perkusja) zaproponowaliby warte uwagi wykonania, zasługujące na zapamiętanie interakcje czy emocjonalne momenty – wtedy można by takiego koncertu bez bólu wysłuchać. Kłopot z ich muzyką polegał na tym, że większości utworów brakowało inwencji i interesującej energii. Były one obarczone jakimś archaicznym myśleniem o jazzie. Tam, gdzie pojawiała się przestrzeń, namiastka rytmicznego oddechu, tempo rubato – wówczas muzyka kwartetu stawała się ciekawsza. Ogólnie jednak ów występ – podobnie jak ten zagrany na festiwalu przez zespół Krystyny Stańko – brzmiał jak koncert kadry profesorskiej z akademii muzycznej, która ma pokazać studentom, jak należy wykonywać kompetentny jazz. A może… właśnie nie należy?

Zobacz też

Komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Najnowsze wpisy

Pełne archiwum