Przekłuty balon i wiele pytań
23-26 listopada 2023
23-26 listopada 2023
„Nie dojedzie pan”! „Jak nie dojedzie? Dojedzie”! „No co pani, oczywiście, że dojedzie, przecież jedzie w tę stronę”. „Nie, on przecież skręca”! „Proszę pana, pan nie słucha tamtych pań. Gwarantuję panu, że pan dojedzie”. Dawno nie czułem się tak zdezorientowany jak w kaliskim autobusie w drodze na dworzec kolejowy. Niby wszystko sprawdziłem, niby było jasne, że jadę w dobrą stronę. Ale wystarczyło jedno pytanie, które zadałem stojącej obok pasażerce, i się zaczęło…
Brak pewności co do kierunku podróży nie jest tym, czego lubię doznawać w trakcie pobytów w nieznanym mieście. Dokładnie odwrotne jest moje podejście wobec koncertów jazzowych – w ich trakcie zazwyczaj jest tak, że im więcej niepewności, tym ciekawiej. Zdarzają się oczywiście występy, gdzie sporo można przewidzieć, ale i tak chce się ich doświadczać – to domena tych artystek i artystów, którzy wypracowali tak frapujący styl, że kolejne spotkania z nimi wciąż interesują.
Na potrzeby tego tekstu można więc zadać pytanie następujące: czy w trakcie któregoś z koncertów na Festiwalu Pianistów Jazzowych w Kaliszu czułem się tak, jak wtedy w autobusie, gdy nad moją głową toczyła się dyskusja o niewiadomej konkluzji? Gdy z zaciekawieniem śledziłem przebieg zdarzeń? Nie byłem na całej imprezie, więc nie mogę pod tym kątem skomentować trwającego cztery dni wydarzenia. Odwiedziłem Kalisz na dwa ostatnie wieczory festiwalu i w ich trakcie tego rodzaju momentów zdecydowanie brakowało.
Nie przyniósł ich występ tria Marcina Wasilewskiego z Henrykiem Miśkiewiczem na alcie i Adamem Pierończykiem na tenorze, którzy prezentowali bardzo wczesne utwory Krzysztofa Komedy. W wykonanej przez grupę muzyce przebijało się zainteresowanie kompozytora jazzowym mainstreamem lat 50. Wzorzec to szlachetny, szkoda tylko, że grupa skupiła się na odtworzeniu tej estetyki, nie proponując ani autorskich interpretacji utworów, ani nawet wartych zapamiętania partii solowych. Był to koncert zadziwiająco archaiczny i konserwatywny, jedynie chwilami emanujący pewnym jazzowym wdziękiem. Zaskoczyło mnie, że nawet Adam Pierończyk nie wyszedł poza ramy konwencji, wtapiając się w bezbarwny charakter całego wydarzenia. Jak na ironię, ten słabiutki koncert w Kaliszu trio Marcina Wasilewskiego zagrało niedługo po głośnych występach w nowojorskim klubie Village Vanguard, gdzie dzielili estradę z Joe Lovano. Cóż, jeśli słuchanie zespołu pianisty ma jeszcze jakiś sens, to tylko wtedy, gdy wykonuje własny repertuar. W przeciwnym razie ryzykujemy sidemańską sytuację bez wyrazu albo coś w rodzaju „wydarzonka specjalnego”. Artyści tej klasy powinni oszczędzić publiczności takich przedsięwzięć.
Muzykę bardziej współczesną, choć wcale nie ciekawszą, zaproponował duet pianisty Vladyslava „Adzika” Sendeckiego z perkusistą Jürgenem Spiegelem. Na ich program składały się melodyjne kompozycje o popowym potencjalne w stylu E.S.T. czy Tingvall Trio. Zostały zagrane sprawnie i z werwą, choć bez delikatności i przestrzeni na oddech. Intencje kolejnych utworów – ckliwość, patos, optymizm czy agresywna wirtuozeria – były podane jak na tacy, w sposób odpychający dosłownością. Nieco bardziej wyrafinowany, choć podobnie trudny do zniesienia, okazał się koncert saksofonisty Mariusa Neseta z repertuarem z albumu „Happy”. Było to swego rodzaju „uśmiechnięte fusion” spod znaku Yellowjackets, pełne plastikowych brzmień i partii tak bardzo skupionych na popisie, że od ich słuchania można dostać zadyszki. Trudno mi pojąć, jak można grać taką muzykę w trzeciej dekadzie XXI wieku. Takich zarzutów pewnie nie ma sensu kierować do innej gwiazdy festiwalu – 79-letniego Billy’ego Cobhama, który stylistycznie pozostaje wierny temu, co prezentował w latach siedemdziesiątych.
Jednym z wydarzeń, które – jak sądzę – szczególnie elektryzowało kaliską widownię, był koncert Leszka Możdżera i Adama Bałdycha z programem z nowej płyty „Passacaglia”. Nie ma się co dziwić – obaj to znani i kochani wirtuozi, piewcy dopieszczonego tonu, rozpędzonej wirtuozerii i pięknych, przystępnych melodii. W ich muzyce nade wszystko ważna jest jej idealnie wypolerowana powierzchowność. Który z nich wygrał w wyścigu po najbardziej niebiańskie brzmienie oraz najmilej rezonujący dźwięk? Chyba pianista, bo to na jego temat słyszałem później pełne entuzjazmu wypowiedzi. „On gra wszystko”! „Jest jak Olejniczak i Zimmerman”! Czułbym się odosobniony w swoim zadziwieniu, jak można wykonywać muzykę tak narcystycznie skupioną na technice i łatwo przyswajalnej urodzie, gdyby nie pewien głos z widowni. Znalazł się tam bowiem mężczyzna, który po jednym z pierwszych utworów krzyknął: „Można trochę szybciej”? Konsternacja. W innym momencie ten sam pan zaordynował: „Szkoda czasu, jedziemy”! Jak to? Słuchacz zaburza show? Robi to przedstawiciel tych, którzy w przeciwieństwie do krytyków – cytując Możdżera – „autentycznie i szczerze korzystają z muzyki”? Był to moment, gdy zupełnie nieoczekiwanie ktoś przekłuł wyidealizowany balon, który pianista i skrzypek stale nadmuchują.
W Kaliszu słuchałem jeszcze jednego koncertu. I był to właśnie ten koncert, któremu naprawdę warto było poświęcić uwagę. Po raz pierwszy w Polsce zagrało Borderlands Trio – improwizująca grupa, w której składzie są pianistka Kris Davis, kontrabasista Stephan Crump i perkusista Eric McPherson. Pewną prawidłowością dotyczącą kaliskiego festiwalu jest to, że o ile w jego repertuarze dominuje szeroko pojęty jazzowy mainstream, to zwykle podczas danej edycji można tam natrafić na jeden interesujący awangardowy koncert. W minionych latach takimi punktami programu były występy sekstetu Kamila Piotrowicza, grupy Sundial, Craiga Taborna czy Aki Takase. Podczas ostatniej edycji podobna rola przypadła grupie Borderlands Trio i wywiązała się z niej w sposób zjawiskowy.
To zespół demokratyczny, gdzie trzy akustyczne głosy – pozornie odrębne – stale na siebie oddziałują. W tej swobodnej narracji – czasem pulsującej, czasem zupełnie abstrakcyjnej – zbliżały się i oddalały, zazębiały bądź rozluźniały więzy. Wyczuwało się w ich grze stałą dyskusję, negocjacje, jakieś podskórne tarcie, choć następowały przecież momenty porozumienia. Muzycy odnajdywali wspólny kierunek, razem budowali groove albo wspierali konkretne pomysły. Nie szukali jednak zgody na siłę i dzięki temu słuchało się ich ze stałym zaciekawieniem. Co się wydarzy dalej? Jak zmieniać się będą brzmienia instrumentów? Jakie skojarzenia będą wywoływać? Kto przejmie inicjatywę? Czy górę weźmie balladowość, liryzm, rozmarzenie, podniosłość czy może agresja, zgrzytliwość i free jazz? Na te wątpliwości, które rodziły się w moich myślach, otrzymywałem coraz to nowe odpowiedzi. Gdyby kogoś te impresje zachęciły do dalszego kontaktu z triem Borderlands, najbliższy przebiegowi kaliskiego koncertu jest ich znakomity dwupłytowy album „Wandersphere”.
Jedno pytanie wciąż pozostaje bez odpowiedzi. Czy dotarłem wtedy na ten dworzec czy nie? W końcu się udało i to nawet bez zmiany środka transportu. Jak widać, w Kaliszu nawet regularni użytkownicy i użytkowniczki transportu publicznego nie do końca są pewni, gdzie jedzie autobus, w który wsiedli. Może więc warto byłoby tamtejszej widowni proponować więcej takich doświadczeń koncertowych, które również wypełniać będzie niepewność muzycznych kierunków, jakaś doza tajemnicy? Może publiczność festiwalu, który podczas ostatniej edycji obchodził jubileusz 50-lecia, byłaby tym zainteresowana?
Komentarze