ImproSpot

Pięć Dni Kobiet

Postanowiono skupić się na składach prowadzonych przez kobiety. To niedźwiedzia przysługa wyświadczona artystkom: siła wyborów kuratorskich blednie, gdy ma się świadomość, że jednym z kryteriów była płeć osoby kierującej zespołem
Postanowiono skupić się na składach prowadzonych przez kobiety. To niedźwiedzia przysługa wyświadczona artystkom: siła wyborów kuratorskich blednie, gdy ma się świadomość, że jednym z kryteriów była płeć osoby kierującej zespołem
21. Jazzowa Jesień im. Tomasza Stańko
Maciej Krawiec
Bielskie Centrum Kultury im. Marii Koterbskiej, Bielsko-Biała
15-19.11.2023
21. Jazzowa Jesień im. Tomasza Stańko
Bielskie Centrum Kultury im. Marii Koterbskiej, Bielsko-Biała
15-19.11.2023
Maciej Krawiec
Plakat Jazzowej Jesieni w Bielsku-Białej 2023. Projekt: Piotr Młodożeniec

Pamiętam, że gdy opuszczałem Bielsko-Białą po edycji Jazzowej Jesieni w 2022 roku, miałem mętlik w głowie wywołany różnorodnością festiwalu. Muzyka współczesna pozbawiona improwizacji, minimalizm, autorsko potraktowane arcydzieło renesansu, przystępna pianistyka bez błysku, niezgrany zespół jazzowy – pomijając wyjątki, tamte koncerty przebiegły dość niefortunnie. Można było się zastanawiać, na ile faktycznie Jazzowa Jesień ma zamiar pozostać festiwalem jazzowym, a do jakiego stopnia zbliży się do muzyki dawnej bądź współczesnej.

Podczas ostatniej edycji jazzu było więcej, nieraz jego bardzo mainstreamowej odmiany, choć i awangardy, i eksperymentów nie zabrakło. Tym razem nie podlegało wątpliwości to, jaka jest myśl przewodnia festiwalu – postanowiono skupić się na zespołach prowadzonych przez kobiety. Dyrektorka artystyczna festiwalu Anna Stańko nie była jednak konsekwentna w opowiadaniu o programie. Raz deklarowała, że chce pokazać „wyjątkową wrażliwość kobiet muzyczek”. Przy innej okazji jakby sobie zaprzeczała, powołując się na rozmowy z artystkami, które „podkreślają, że płeć w muzyce nie ma dla nich znaczenia”, a znajdować się na estradzie chcą ze względu na ich sztukę, a nie dlatego, że „ktoś pochylił się nad ich słabą płcią”. Tymczasem program Jazzowej Jesieni czegoś podobnego właśnie dokonał.

Mam poczucie, że Stańko wyświadczyła zaproszonym artystkom niedźwiedzią przysługę: siła wyborów kuratorskich blednie, gdy ma się świadomość, że jednym z kryteriów była płeć osoby kierującej zespołem (i dotyczy to potencjalnie każdego innego nieartystycznego kryterium, które brano by pod uwagę). To oczywiście fakt, że widzialność i obecność kobiet przez całą historię jazzu nie były dostateczne. Słusznie zwraca się – w krytycznym tonie – uwagę na przykład na to, że przez wiele lat na okładkach jazzowych pism byli głównie mężczyźni. Gdy jednak dochodzi do przechyłu w drugą stronę, wygląda to na manierę, z uwagi na którą można stracić z pola widzenia względy merytoryczne. Idee ideami, a muzyka – wykorzystując sobie właściwe narzędzia – przekonuje bądź nie. Do Bielska-Białej zaproszono akurat takie artystki, które specjalnego matronackiego wsparcia nie potrzebują.

Myra Melford. Fot. Lucjusz Cykarski / Bielskie Centrum Kultury
Myra Melford, Mary Halvorson, Ingrid Laubrock, Tomeka Reid i Lesley Mok (Myra Melford’s Fire and Water Quintet). Fot. Lucjusz Cykarski / Bielskie Centrum Kultury

Nie miałem możliwości przysłuchiwania się całemu festiwalowi – byłem obecny tylko przez dwa ostatnie dni, ominął mnie więc między innymi występ duetu gitarzysty Freda Fritha i trębaczki Susany Santos Silvy. Ich album „Laying Demons To Rest” obiecywał znakomity koncert i wiem od osób obecnych na nim, że taki właśnie był. Wspomniany krążek został wydany przez awangardową wytwórnię RogueArt. W tym samym katalogu ukazała się najnowsza płyta kwintetu Myry Melford, który także zagrał na ostatniej Jazzowej Jesieni. Premiera albumu „Hear The Light Singing” odbyła się 17 listopada, a już dwa dni później ten zespół gwiazd pod wodzą pianistki wystąpił w Bielsku-Białej. Gwiazdy, o których mowa, to Mary Halvorson na gitarze, Ingrid Laubrock na saksofonach, Tomeka Reid na wiolonczeli i Lesley Mok na perkusji.

Czy taki skład mógł zagrać zły koncert? Wydaje się, że nie, choć – z drugiej strony – wiadomo, że nazwiska same nie grają, a i ambicje artystek (każda z nich jest liderką własnych składów) mogą w podobnej konstelacji dawać się we znaki. W tym wypadku o niczym takim nie było mowy. Przewodnictwo Melford przejawia się przede wszystkim w jej kompozycjach, które – wyłączając rozległe przestrzenie na swobodne improwizacje – mają specyficzną architekturę. Pianistka konstruuje je precyzyjnie, stosując nieregularne podziały rytmiczne, bawiąc się a to pulsem, a to melodiami, rozdając raz za razem inne role swoim muzyczkom. W jej utworach ciągle się coś dzieje, a gdy słucha się tych kolejnych zdarzeń w wykonaniu artystek tak charakterystycznych jak choćby Mary Halvorson czy sama Melford, efekt jest jeszcze bardziej spektakularny.

Melford konstruuje utwory precyzyjnie, stosując nieregularne podziały rytmiczne, bawiąc się a to pulsem, a to melodiami, rozdając raz za razem inne role swoim muzyczkom. W jej utworach ciągle się coś dzieje

Podczas bielskiego koncertu bardzo podobał mi się między innymi sposób, w jaki liderka wyważyła proporcje tego, co zorganizowane, względem spontaniczności i swobodnych interakcji. Jej utwory bywały stanowcze, miewały ściśle określony cel, choć zazwyczaj był on trudny do przewidzenia. Znalazły się tam porwane i pstrokate akcenty, freejazzowe eksplozje, pozornie proste podziały rytmiczne w których coś zwykle wyrywało ze spodziewanych kolein, jarrettowskie groove’y, wyciszone dialogi czy wreszcie momenty balladowe pełne zniewalającego, przystępnego piękna. Wspaniale wypadły nie tylko zespołowe wykonania wyrafinowanych kompozycji Melford, ale także poszczególne kameralne spotkania o różnym natężeniu: Halvorson z Laubrock, Melford z Reid, później jeszcze Melford z Laubrock oraz Mok z Reid…

O wiele mniej przekonał mnie skład, który zagrał przed kwintetem Melford: grupa Black Earth Sway słynnej flecistki Nicole Mitchell. Początek zwiastował energetyczny, transowy koncert, ale szybko okazało się, że jej partnerkom brakuje feelingu i pomysłów, by te dosyć proste utwory nasycić czymś interesującym. W efekcie w ramach pulsujących kompozycji działo się bardzo niewiele, a z czasem zaczęły się jeszcze dawać we znaki różne problemy wykonawcze. O ile więc gra Mitchell na flecie bez wątpienia zachwycała, to kolejne „wyczyny” wokalno-instrumentalne jej muzyczek wprawiały nieraz w osłupienie.

Nicole Mitchell. Fot. Lucjusz Cykarski / Bielskie Centrum Kultury
Kasia Pietrzko i Andrzej Święs (Sun Mi Hong / Kasia Pietrzko Special Sextet). Fot. Lucjusz Cykarski / Bielskie Centrum Kultury

Słuchałem w Bielsku-Białej jeszcze dwóch zespołów: kwartetu saksofonistki Chelsea Carmichael i składu Sun Mi Hong / Kasia Pietrzko Special Sextet. Nad koncertem tego pierwszego nie ma potrzeby się dłużej zatrzymywać – było to wykonanie repertuaru z płyty „The River Doesn’t Like Strangers”. Słuchałem tego składu wcześniej na żywo dwukrotnie i w Bielsku-Białej zaprezentował się tak samo: to zespół dość leniwy, w którym ani liderce, ani muzykom nie chce się wyjść poza schematy wpadających w ucho utworów zabarwionych afrobeatem, funkiem, jazzrockiem i psychodelią. Co z tego, że saksofon Carmichael ma urokliwe, ciepłe, szerokie brzmienie, jeśli nie wykorzystuje go do wartych uwagi partii solowych, a jej muzycy – tak jak ona – bardziej skupieni są na odegraniu własnej roli niż interakcji?

Znacznie ciekawiej wypadł koncert sekstetu, którego współliderkami były koreańska perkusistka Sun Mi Hong i pianistka Kasia Pietrzko. Okazał się miłym zaskoczeniem, gdyż do tego przedsięwzięcia podchodziłem sceptycznie z dwóch powodów. Pierwszy wynikał ze wspomnienia innego koncertu specjalnego w Bielsku-Białej z udziałem Pietrzko – tego z 2021 roku. Wtedy bez powodzenia usiłowała przewodzić jazzowemu oktetowi oraz ośmioosobowemu chórowi. Z ambicją nie poszła w parze umiejętność zapanowania nad tak rozdętym składem. Po drugie, nie jestem entuzjastą stylu Pietrzko, która jest typem zasłuchanej w siebie wirtuozki. Gdy występuje ze swoim triem, gra za dużo, za gęsto, dając przy tym zbyt mało przestrzeni partnerom z zespołu.

Tu jednak sytuacja była inna: ów „specjalny sekstet” miał przecież jeszcze drugą liderkę. Sun Mi Hong podeszła do swoich zadań poważnie, prezentując grę pełną wyobraźni i wyczucia brzmieniowych barw. Bardzo umiejętnie dawkowała to subtelność, to siłę, chętnie odchodząc od rytmicznych dosłowności. Muzykowała w taki sposób, że od razu objawiła się jej charyzma: Hong grała tyle, ile służyło zespołowi, wiedząc, kiedy uspokoić bądź zamglić obraz dźwięków, a kiedy uczynić go bardziej wyrazistym. Jej i Pietrzko towarzyszyli Andrzej Święs na kontrabasie, Duńczyk Teis Semey na gitarze, Mateusz Rybicki na klarnecie basowym oraz Cyprian Baszyński na trąbce. Taki skład okazał się strzałem w dziesiątkę. Ciekawie wypadł ekspresyjny Semey, którego gra kojarzyła mi się z Markiem Ribotem oraz Alim Farką Touré.

Sun Mi Hong. Fot. Juliusz Cykarski / Bielskie Centrum Kultury
Mateusz Rybicki i Cyprian Baszyński (Sun Mi Hong / Kasia Pietrzko Special Sextet). Fot. Lucjusz Cykarski / Bielskie Centrum Kultury

Gwiazdami koncertu – oprócz perkusistki – byli jednak Rybicki i Baszyński. Stworzyli swoistą minisekcję dętą, naznaczając kolejne utwory chropowatymi, temperamentnymi frazami, nieraz ostro doprawionymi free jazzem. To oni byli głównymi mącicielami raczej uporządkowanej pracy zespołu, czego efektów słuchałem z naprawdę dużym entuzjazmem. Jak zatem widać, tak zwane „projekty specjalne” mogą także przynieść zaskakująco pozytywne zdarzenia.

Warto jeszcze odnotować inny fakt: na ostatniej Jazzowej Jesieni więcej było repertuaru spod znaku awangardowej wytwórni RogueArt niż oficyny ECM, z którą od dawna bielski festiwal był związany. Oby taki trend utrzymał się w kolejnych latach.

Zobacz też

Komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Najnowsze wpisy

Pełne archiwum