Nie ma rutyny
Maciej Krawiec: Trzy „Fryderyki”, nagrody na gali Popkillerów, dziesiątki koncertów… Tyle, i na pewno wiele więcej, przytrafiło ci się w związku z albumem „Taxi”, który stworzyłeś wspólnie z raperem Łoną i perkusistą Andrzejem Koniecznym. Od premiery tej płyty niedawno minął rok. Jakie towarzyszą ci emocje w związku z sukcesem, który osiągnęliście?
Kacper Krupa: Od czasu wydania „Taxi” wiele rzeczy się zmieniło, oczywiście na lepsze. Cieszę się, że zostaliśmy do tego stopnia docenieni. Gdy dostawaliśmy te nominacje i nagrody, spływały do nas gratulacje i było to bardzo miłe. Ale najważniejsze dla mnie są słowa słuchaczy, którzy po koncertach podchodzą do nas, mówiąc, że nasza płyta „leci na pętli” od dłuższego czasu. Że sprawia, że ich życie odmieniło się choćby odrobinkę.
Kacper Krupa
Przy wielu okazjach Łona opowiadał o rozwoju tego projektu, współpracy z Budyniem (czyli Jackiem Szymkiewiczem, liderem zespołu Pogodno – przyp. MK) i działaniach, które rozpoczęły się w 2020 roku z inicjatywy festiwalu OFF Opera. Ty dołączyłeś do tego przedsięwzięcia na późniejszym etapie. Jak do tego doszło? Jak ten proces przebiegał z twojego punktu widzenia?
Łona, Budyń i Zuzanna Głowacka, czyli dyrektorka artystyczna OFF Opery, przez kilka miesięcy prowadzili rozmowy z taksówkarzami i kierowcami uberów. Wykonali kawał roboty i zdobyli mnóstwo materiałów, które były dla nich inspiracją. Zwieńczeniem tych działań miał być koncert w klubie Tama w Poznaniu, z udziałem Łony, Budynia i Andrzeja Koniecznego.
To był już wtedy twój dobry kolega z zespołu Siema Ziemia. Mówimy o roku 2020, a właśnie wtedy wyszedł wasz pierwszy album.
Tak, ale wcześniej robiliśmy już dużo rzeczy razem: muzykę do teatru, filmów, animacji… A jeśli chodzi o mój udział w „Taxi”, to niedługo przed koncertem na OFF Operze okazało się, że Budyń jednak nie mógł wystąpić. Dlatego Andrzej przyszedł do mnie i zapytał: „Ej, chcesz zagrać jutro koncert z Łoną”?
Pewnie długo się nie zastanawiałeś…
Dokładnie! Zarówno ja, jak i Andrzej, byliśmy fanami Łony, więc bardzo się ucieszyłem, że mogę wziąć w tym udział. Zagraliśmy wtedy jeden utwór – „Kolędę”, która trafiła potem na płytę. To był bit stworzony przez Adama (Zielińskiego, czyli Łonę – przyp. MK), który my później trochę przekształciliśmy. Po tamtym koncercie czuliśmy, że szkoda byłoby poprzestać na jednej piosence. Andrzejowi i mnie grało się super, Adamowi też, więc ustaliliśmy, że za pewien czas wyślemy mu jakieś bity i zobaczymy, co dalej. Po kilku tygodniach spotkaliśmy się, żeby pracować nad kolejnymi utworami. Na bieżąco powstawały szkice, a Adam przynosił gotowe teksty.
Zatrzymajmy się na chwilę przy temacie produkcji. „Taxi” robi duże wrażenie nie tylko za sprawą tekstów Łony, ale także z uwagi na stronę muzyczną – pod tym względem szczególnie spektakularne wydają mi się kawałki „Jedziesz” i „Godzina wilka”. To głównie robota twoja i Andrzeja, czy może Łona także brał w niej udział?
Łona często przyjeżdżał do Poznania i siedzieliśmy nad kolejnymi piosenkami. Każdy z nas przynosił swoje szkice – głównie Andrzej i ja, ale na płytę trafił też bit Łony. To utwór „Kocyk”, w którym słychać nawet pianino nagrane w jego domu. Pracowaliśmy nad tym wszystkim wspólnie, wymienialiśmy się pomysłami. Andrzej miał dużo sugestii co do partii instrumentów dętych, a ja coś proponowałem w kwestiach rytmicznych… Adam ze swoim bagażem rapowych i bitowych doświadczeń wiele nas nauczył. Przy tym wszystkim towarzyszyła nam też Zuza Głowacka, pomagając nam w dokonywaniu dobrych wyborów. Myślę, że bardzo dobrze uzupełnialiśmy się w tej pracy.
Trochę ta praca potrwała. Pierwszy koncert odbył się w 2020 roku, a płytę wydaliście trzy lata później. Po paru miesiącach ukazała się też instrumentalna wersja albumu, gdzie w te niuanse instrumentalno-produkcyjne można się jeszcze lepiej wsłuchać.
Gdy zaczęliśmy działać nad tym projektem, nie wiedzieliśmy, co z tego wyniknie. Może epka? A może płyta? Nie spieszyliśmy się. Do tego jeszcze dochodziły różne wątpliwości. W pewnym momencie na przykład wydawało się, że któraś piosenka jest gotowa, i zajmowaliśmy się następną. Tyle że potem trzeba było jeszcze do każdej wracać wiele razy, by rzeczywiście wszystko dobrze brzmiało. Podczas produkcji wszystkie elementy muszą się zazębić: wybór instrumentów, kompozycja, wykonanie, elementy improwizacji, miks… Na przykład jeśli źle dobierzemy instrumenty, to potem trudno taki utwór dobrze zmiksować, bo pasma będą na siebie nachodzić i wokal nie będzie wyraźnie słyszalny. Dużo bitów odrzuciliśmy, a były i takie, które najpierw brzmiały w konkretny sposób, a potem ulegały totalnym przekształceniom.
Czy jesteś w stanie wskazać utwór, nad którym praca przebiegła szczególnie nietypowo?
Myślę, że wszystkie utwory na płycie „Taxi” powstały w sposób nieszablonowy. Zawierzyliśmy improwizacji, wycinając później z nagranych ścieżek fragmenty, które nas najbardziej interesowały. Czasami w tym procesie pojawiało się coś, co burzyło wcześniej ułożony porządek. Przykładowo nad „Biegnij” pracowaliśmy pewnie z półtora roku, po czym zupełnie zmieniliśmy strukturę. W pewnym momencie Andrzej zaproponował mi: „A weź Kacper nagraj coś tam na barytonie do tego utworu”. I ja zaczynam grać i to potem zastępuje element, który wcześniej wydawał się nie do ruszenia. Podziwiam zdolność Andrzeja do porzucenia jego wizji muzyki, którą tworzy, na rzecz czegoś zupełnie innego, też atrakcyjnego, co jednak lepiej pasuje do utworu, tekstu, przekazu. Ja też nauczyłem się, żeby w tym procesie nie przywiązywać tak wielkiej wagi do ścieżek już nagranych, bo wszystko może się jeszcze diametralnie zmienić.
A jak praca nad „Taxi” miała się chronologicznie do działań nad płytą „Second” grupy Siema Ziemia? O ile wasz pierwszy krążek wydaje się mniej dopieszczony brzmieniowo i bardziej surowy, o tyle „Second”, który miał premierę w 2023 roku, jest aranżacyjnie rozbuchany, chwilami wręcz brawurowy. Interesuje mnie, czy zdążyliście wykorzystać doświadczenie pracy nad „Second” przy okazji „Taxi”.
Tak. W ogóle lata współpracy mojej i Andrzeja bardzo się przydały przy „Taxi”. Mam na myśli nie tylko albumy Siema Ziemi, ale też na przykład fakt, że Andrzej miksował płytę Kwaśnego Deszczu (czyli tria, w którym gra Krupa – przyp. MK). Tak naprawdę dzięki niemu zacząłem się uczyć produkcji muzycznej, dużo mu zawdzięczam. To zresztą podobna historia do tej z wciągnięciem mnie w „Taxi”…
To znaczy?
Był rok 2019 i Andrzej zapytał mnie, czy chcę z nim pojechać na plener ze studentami animacji, by tworzyć tam muzykę do filmów. Dopiero co kupiłem komputer, jakiś interfejs, mikrofon, robiłem pierwsze kroki w produkcji… ale on powiedział, że mogę uczyć się na bieżąco. Więc pojechałem i było super, zrobiliśmy muzykę do kilkunastu animacji. Już tamto doświadczenie, ale i wiele innych, bardzo mi pomogły, by sprawniej poruszać się na polu produkcji. Wiadomo, że wszystkiego można nauczyć się z internetu albo pójść na jakiś kurs, ale w moim przypadku godziny spędzone w studiu z Andrzejem były bezcenne.
Przypomina mi się moja rozmowa z Jankiem Smoczyńskim (pianistą i producentem – przyp. MK), którego lata temu zaproszono do nagrywania fortepianu do utworów Brodki. To było, zdaje się, jego pierwsze doświadczenie z muzyką popową, która jest bardzo wymagająca wykonawczo. W tamtym przypadku nie chodziło nawet o trudną technicznie partię, ale o idealną precyzję. Jestem ciekaw, czy i dla ciebie – w przypadku hiphopowej produkcji „Taxi” – wyzwaniem było spełnienie warunku bycia aż tak dokładnym wykonawczo.
To na pewno była jedna z lekcji podczas pracy nad „Taxi”. Pewne elementy naszej muzyki musiały tę dokładność mieć. Tyle że chcieliśmy też uniknąć mechaniczności, która czasem może wynikać z kwantyzacji, czyli przypisywania danemu dźwiękowi konkretnej wartości w czasie. Gdy się nie kwantyzuje, to jest ryzyko, że coś zabrzmi krzywo, ale czasami okazuje się atrakcyjne. Kwantyzacja często ma sens – na przykład w muzyce klubowej – ale z jej braku mogą wynikać na przykład jakieś drobne opóźnienia, przez co wszystko zaczyna dobrze groović. Gdy mieliśmy coś zagrać na klawiaturze wirtualnej, woleliśmy robić to ręcznie zamiast programować. Myślę, że dzięki temu nasza muzyka ma sporo pierwiastka ludzkiego, jest w niej jakaś niedoskonałość.
Wspominałeś, że od dawna słuchasz Łony. Czy przed współpracą z nim myślałeś, by z kimś takim tworzyć?
Było to w sferze marzeń, ale zawsze chciałem spróbować swoich sił jako producent rapowy.
Nie bez znaczenia jest tu pewnie fakt, że przecież ty od dziecka interesowałeś się też snowboardem i jazdą na deskorolce. Pewnie też z tego powodu hip-hop był ci bliski już wtedy.
To na pewno miało jakiś wpływ na mnie, ale też pod względem czysto muzycznym połączenia jazzu z hip-hopem swego czasu bardzo mnie jarały. Jeszcze w gimnazjum i liceum dużo słuchałem płyty „Doo-Bop” Milesa, grupy The Roots, Kalibra 44, Łony i Webera… W każdym z tych zespołów jazz spotykał się z hip-hopem bądź hip-hop z jazzem.
Do tej pory działałeś przede wszystkim na gruncie muzyki autonomicznej, pozbawionej tekstu. Z kolei w „Taxi” muzyka partneruje tekstom Łony, które mają ciężar psychologiczny, czasem wręcz egzystencjalny.
To jest wspaniałe w „Taxi”, że jakoś dotyczy naszego społeczeństwa i otwiera oczy na sprawy, o których mogliśmy nie myśleć wcześniej. Łona jest czujnym obserwatorem, uważnie przygląda się rzeczywistości. Tym bardziej mnie to cieszy, że współpracujemy z raperem, który właśnie takie kwestie porusza.
Łona od ponad dwudziestu lat jest na hip-hopowej scenie. Dla ciebie, dotychczas związanego głównie z jazzem, „Taxi” było wejściem w nowe i – ze względu na ogromną popularność hip-hopu – bardziej liczebne środowisko. Grałeś kiedykolwiek tak duże koncerty, jak teraz z Łoną?
Gdy grałem ze Skalpel Big Bandem, to zdarzało nam się występować dla dużych widowni. Graliśmy w dużych klubach – w Wytwórni, Palladium, mieliśmy też sold out w NFM-ie (Narodowym Forum Muzyki we Wrocławiu – przyp. MK). Ale największą publiczność mieliśmy na Off Festiwalu, gdy występowaliśmy na głównej scenie i to robiło wrażenie. Natomiast na nasze koncerty z Łoną rzeczywiście za każdym razem pojawia się bardzo dużo ludzi. Przychodzą oni w większości na Łonę oczywiście, ale Andrzej i ja też jesteśmy na plakatach.
Jesteście także na okładce płyty, która zarówno zdobyła uznanie w hip-hopowej bańce, jak i zainteresowała wiele osób poza nią. Na pewno czujesz, że medialnie znajdujesz się teraz zupełnie w innej pozycji niż przed premierą „Taxi”.
To fakt, trochę mi przybyło followersów na Instagramie… (śmiech) Zdarza się też, że ktoś z moich znajomych, akurat przez przypadek trafia na płytę z Łoną i mówi coś w rodzaju: „Krupa, ej, to przecież ty”. Bardzo się cieszę, że jako muzyk mogę funkcjonować na kilku polach – nie tylko w jazzie, ale też w elektronice, rapie czy muzyce filmowej.
Wspomniałeś o tym, że twoje nazwisko i nazwisko Andrzeja wszędzie w kontekście „Taxi” są widoczne. „Łona x Konieczny x Krupa” – ta nazwa zakłada równość i kolektywny charakter grupy. Mieliście dużo rozmów na ten temat?
Myśleliśmy o odrębnej nazwie. Były jakieś pomysły, ale żaden nie przeszedł. Podoba mi się ta nazwa, mimo że jest dość długa. Brzmi trochę jak nazwa tria jazzowego i ona pasuje, bo choć jesteśmy składem hip-hopowym, to są tu konotacje jazzowe.
Zastanawiałem się nad tym, na ile jako jazzmani rozwijacie utwory na koncertach. Podczas waszego niedawnego występu w Niebie (klubie w centrum Warszawy – przyp. MK) pojawiły się i solówki każdego z was w wybranych utworach, i improwizowane sekwencje, zupełnie niezwiązane z zawartością albumu, pomiędzy nimi.
Na pewno na koncertach z „Taxi” jest o wiele mniej improwizacji niż na przykład wtedy, gdy gramy jako Siema Ziemia. Ale ona się pojawia – w solówkach, choć też zdarza nam się z Andrzejem w ogóle odpiąć wrotki, co doprowadza do jakiejś kulminacji i dzieją się rzeczy nieoczekiwane. Bywa też tak, że Łona zaczyna nawijać któryś z kawałków Molesty albo „Here’s a little story that must be told” i wtedy od razu z Andrzejem wchodzimy w to. On zaczyna grać jakiś bit, ja też coś dogrywam od siebie. Na koncertach, jak widziałeś w Niebie, towarzyszy nam Kuba Bryndal, hypeman (wspierający raper – przyp. MK) Łony, i razem prowadzą konferansjerkę. Są spontaniczni i zabawni. Widownia to uwielbia. Gdy któryś z nich cytuje jakiś klasyczny rapowy tekst z lat 90, publiczność idzie w to jak w dym. Wystarczy pół wersu i widownia od razu odpowiada, łapie w lot żarty Łony… Wspaniali są. Paweł Stachowiak (basista Siema Ziemi, Błota i EABS – przyp. MK) po którymś z naszych koncertów mówił, że świetnie się bawił. Porównał to nawet do jakiegoś stand-upu, ale wyłącznie w dobrym tego słowa znaczeniu.
Jak byś odniósł przebieg tych koncertów do spotkań z widownią jazzową?
Taka interakcja, jaką obserwuję na koncertach z Łoną, była czymś nowym dla mnie. Niemalże inny świat. Ale gdy gramy z Siema Ziemią, czy nawet z Kwaśnym Deszczem, to też przychodzą w większości młodzi ludzie, zaznajomieni z rożnymi gatunkami muzyki. Świetnie reagują i ogólnie jest duży luz. Nie mamy tak mocnych konferansjerów jak Łona i Bryndal, ale Paweł też umie bardzo dobrze poprowadzić taki koncert.
W jednym z wywiadów niedługo po premierze płyty Andrzej określił waszą dwójkę jako „nowych w rap grze”. Weszliście do tej „rap gry” z przytupem, od razu jako partnerzy jednego z najważniejszych polskich raperów. Macie już konkretne dalsze plany, kolejne propozycje na tym polu?
Póki co nie rzucili się na nas z propozycjami. (śmiech) Mam nadzieję, że trochę uda nam się jeszcze w tej rap grze osiągnąć. Na pewno fajnie byłoby coś zrobić z Łoną. Na razie są chęci z każdej ze stron. Zobaczymy.
W twoich różnych produkcjach zwraca uwagę specyficzne podejście do brzmienia. Słychać to na przykład w utworach „Hymn” i „Anxiety” na twoim solowym albumie „First Snow”, . Dźwięki saksofonu są nieraz brudne, zgrzytliwe, uciekają w dysonans. Jaki masz stosunek do takich cech swojej gry?
Masz na myśli, że ten dźwięk czasem się jakby rozwarstwia?
Można tak to nazwać.
To jest coś, co przez lata ćwiczyłem. By właśnie takie rozwarstwienia, załamania osiągnąć. Lubię je w swojej grze.
Czyli każda taka artykulacyjna szorstkość, którą u ciebie nieraz słychać, to świadome działanie?
Zazwyczaj tak, choć czasem oczywiście trafi się jakaś nieścisłość time’owa albo niedokładne zagranie czegoś, co miało zabrzmieć inaczej. Ale nie mam z tym problemu. Jako improwizator godzę się na to, że coś w danym momencie może mi nie wyjść, bo przecież nie jestem w stanie wszystkiego wcześniej wyćwiczyć. Inną sprawą jest to, czy ja chcę, by wszystko, co nagrywam, robiło wrażenie idealnego. W przypadku „First Snow” mógłbym jakieś fragmenty wycinać, dogrywać do nich partie, ale nie chciałem tego robić. To jest zapis danej chwili i to mnie interesuje.
Najczęściej można cię teraz usłyszeć z Siema Ziemią i z projektem „Taxi”. A co się dzieje z Kwaśnym Deszczem? W 2020 roku ukazał się wasz udany debiutancki krążek, pamiętam też znakomity koncert tego tria sprzed dwóch lat w warszawskim klubie Jassmine.
Mamy już nagraną płytę, ale jeszcze nie zdecydowaliśmy, jak i gdzie ją wydać.
Kwaśny Deszcz dotychczas grał muzykę akustyczną, w dużej mierze eksponującą jazzową, żywiołową interakcję. Dalej macie taki pomysł na ten zespół?
Tak. Podoba mi się, że z jednej strony gram w Siema Ziemi, gdzie jest dużo elektroniki i produkcji. A z drugiej – w akustycznym Kwaśnym Deszczu, gdzie bawię się innymi brzmieniami. Podczas koncertów tria możemy nawet nie mieć odsłuchów na scenie. To innego rodzaju granie, które też bardzo lubię.
W grudniu odbędzie się też parę koncertów w ramach składu Skalpel Band.
Super jest występować z tak różnymi zespołami. Nie ma w tym rutyny.
Komentarze