Ku światłu
17.10-26.11.2023
17.10-26.11.2023
Na ostatnią edycję Jazztopadu jechałem pełen dobrych wspomnień z festiwalu, który odbył się w 2022 roku. Spędziłem wtedy we Wrocławiu pięć dni, słuchałem bardzo dobrych występów Joshuy Abramsa, angolańskiej grupy Nguami Maka czy tych w ramach rezydencji Hamida Drake’a. Po raz pierwszy też uczestniczyłem w koncertach w mieszkaniach, które okazały się wspaniałą ramą dla spontanicznego muzykowania: każda z przestrzeni miała inny charakter, improwizowali różni artyści i artystki. W takiej swobodnej atmosferze nieraz działy się zdarzenia, o których trudno zapomnieć – jak na przykład niebywale energetyczny jam w niedużym pomieszczeniu z udziałem tria Sundogs czy Hamida Drake’a. W ciągu paru dni zetknąłem się z dużą ilością intensywnej muzyki, często wykonywanej w nieoczywistych okolicznościach – o czym zresztą więcej pisałem tutaj. Motywacji do przyjechania na kolejną edycję więc nie brakowało, choć tym razem udało mi się być we Wrocławiu tylko przez dwa jazztopadowe dni.
Pierwszym punktem w moim planie festiwalowym był koncert pianistki Marty Warelis i perkusisty Franka Rosaly’ego, którzy wystąpili w ramach cyklu „Muzyczna medytacja”. Od kilku lat taki wieczór jest przez Jazztopad proponowany. Artyści i artystki nie zajmują wtedy estrady z boku sali, ale sytuują się w jej centrum. Światło wydaje się bardziej nastrojowe, słuchacze są dookoła wykonawców, a część krzeseł zastępują pufy. Takie zaaranżowanie przestrzeni sugeruje, że oto znajdujemy się wszyscy w choć trochę bardziej równościowej sytuacji niż na zwykłym koncercie; że oto uczestniczymy w wydarzeniu, gdzie odbiorcy są faktycznie bliżej artystów, a artyści – bardziej wśród słuchaczy aniżeli na piedestale sceny; że poprzez tę bliskość pojawia się szansa na przeżycie czegoś szczególnego.
Niby tak było, ale coś tu jednak zgrzytało. Chodziło o to, że pufy – symbole luźnej atmosfery, które dobrze wyglądają na zdjęciach – mogły być zajęte tylko przez gości festiwalu oraz osoby z tak zwanymi „biletami VIP”. Na najbardziej dogodne warunki do „kontemplacji muzycznego rytuału” trzeba więc było zasłużyć, czego aktywnie pilnowały osoby z obsługi sali. Niby zawsze tak jest, że przestrzeń widowni jest jakoś podzielona, ale dziwi mnie, że utrzymano ten hierarchiczny układ przy okazji wydarzenia, które miało poza konwencjonalne ramy wyjść.
Sama muzyka wypadła bardziej przekonująco niż egalitaryzm Sali Czerwonej, choć osoby liczące na warunki do medytacji mogły się zdziwić. Jeszcze na początku – gdy spod perkusji Rosaly’ego wydobywał się drżący, jakby zawieszony w przestrzeni, powtarzalny schemat, a Warelis nieśmiało proponowała postrzępione motywy – można było ich dźwięki z medytacją powiązać. Wkrótce jednak, głównie za sprawą perkusisty, muzyka oswobodziła się spod ograniczającego ją szyldu. Wprawdzie duet regularnie na coś czekał, badał ideę długiego trwania dźwięków, zapętlał je w repetycjach, rezygnował z podejmowania wątków, to jednak gwałtowne i wybuchowe partie były tym, ku czemu ciążyło ich improwizowanie. Powiedziałbym wręcz, że ta muzyka była zaprzeczeniem tego, co mogłoby medytacji służyć. Bowiem nawet jeśli proponowali wyciszenie, pozwalając ekspresyjnej fali odpłynąć, to od pewnego momentu trudno było im w tej kwestii zaufać. Wiadomo było, że w każdej chwili Rosaly może ten porządek zburzyć, zamanifestować niezgodę.
Perkusista nastroju do medytacji nie miał i pianistka… chyba też nie. Próbowała czasem uspokajać sytuację, ale przecież ją także interesują freejazzowa ekspresja i gęstość poszukiwań. Podczas wrocławskiego koncertu jej muzyka nie była aż tak wyzwolona pod tym względem co w trakcie występów w ramach Spontaneous Music Festival w Poznaniu, ale i tak dała wyraz grze pełnej temperamentu i kreatywnej nerwowości. Najbliższy tytułowi koncertu był jego finał. Wtedy, gdy wybrzmiał ostatni dźwięk, Warelis i Rosaly przez cztery długie minuty siedzieli w ciszy. Warto było doczekać tak interesującego zakończenia.
Gwiazdą kolejnego wieczoru był Craig Taborn – wielki amerykański pianista, którego spektrum zainteresowań twórczych sięga wielu obszarów. Podczas dwuczęściowego koncertu zaprezentował kilka z nich. Najpierw improwizował solo na fortepianie, a następnie wziął udział w premierowym wykonaniu własnej kompozycji „Luminous Grid” na kwartet smyczkowy i instrumenty klawiszowe. W trakcie omawianej edycji Jazztopadu odbyło się parę wydarzeń, które można traktować jako dowody rozmachu tego festiwalu: w pierwszej kolejności trzeba by wymienić gwiazdorski koncert w hołdzie Wayne’owi Shorterowi oraz obchody 85 urodzin Charlesa Lloyda. Dla mnie jednak to właśnie wieczór z Tabornem zapowiadał się najciekawiej. Słuchanie solowej pianistyki tego muzyka to zawsze frapująca przygoda, a premierowa odsłona jego rozbudowanej kompozycji nie odbywa się co weekend.
Recital składał się z trzech improwizacji. Ogromne wrażenie robi na mnie to, jak Taborn panuje nad dramaturgią takich wypowiedzi. Jego solowa gra wydaje się – pomimo obecności swobodnych pasaży – dość rozplanowana. I choć można w związku z tym spodziewać się nawrotu jakiegoś motywu czy jasno rozrysowanych relacji między częściami improwizacji, to i tak realizacja tych form pełna jest pomysłowych ucieczek, a muzykę rozświetlają coraz to nowe barwy. Struktura wydaje się przewidziana, ale pianista spontanicznie wypełnia te ramy w różnorodny sposób: czasem impresjonistycznie zbłądzi, roztoczy mgiełkę aleatoryzmu, rozpęta freejazzową burzę, natchnie melodię gershwinowskim wdziękiem albo zahipnotyzuje transem.
Nie było zaskoczeniem, że przywiązanie Taborna do formy objawiło się w jeszcze większym stopniu podczas koncertu z udziałem kwartetu smyczkowego Lutosławski Quartet. Jego kompozycja „Luminous Grid” to owoc inspiracji malarstwem Agnes Martin. Zaczęła się od posępnej, przejmującej gry legato smyczków, które wprowadziły wręcz żałobny nastrój. Fortepian odpowiadał subtelnie, jakby w rozchwianiu. Taki kontekst niepewności przejawiał się na różne sposoby: na przykład poprzez tremolo fortepianu, odrealnione elektroniczne dźwięki i zamyślone frazy smyczków.
Tajemnicze zamglenie pozostawało ważnym kontekstem przez całe dzieło, ale z czasem muzyka zaczęła coraz chętniej oddalać się ku innym treściom. Temperatura się podnosiła, rysowały się pulsacje a to walca, a to tanga, zaś spod strun kwartetu popłynęły ostre kaskady dźwięków. Taborn coraz częściej uciekał w rejony żywiołowych improwizacji – w swoich partiach raz zamaszyście grał free jazz, by wkrótce zabrzmieć jak romantyk, impresjonista albo minimalista. Finałem dzieła – pełnego napięć i przemian – był zgodny, wspólny ruch kwartetu i pianisty ku pozytywnej emocji, ku światłu. Kompozytor przeprowadził nas więc od przepełnionej żalem ciemności do miejsca, w którym wreszcie można zacząć marzyć. Czy kiedyś jeszcze będzie można ponownie prześledzić tę podróż, słuchając płyty z rejestracją „Luminous Grid”? Mam nadzieję.
Zwieńczeniem mojego pobytu na Jazztopadzie był koncert wiedeńskiego tria /kry. Odbył się on nie w surowo eleganckiej Sali Czerwonej w budynku NFM-u, lecz w piwnicy Klubokawiarni Mleczarnia, stylizowanej na salon z początku XX wieku. W tej odmiennej przestrzeni wybrzmiała też całkiem inna muzyka: /kry to skład o dość nietypowym instrumentarium (klarnet, perkusja, akustyczna gitara basowa), gdzie dodatkowo każdy z artystów obficie korzysta z elektroniki. Ich utwory to błyskotliwe połączenie wielu stylów – jazz ich interesuje, ale zabierają go w daleką drogę przez ambient, minimalizm i techno, po punk rocka i heavy metal. Kompozycje są rozpisane dość dokładnie, bo wiele atrakcji zbudowanych jest na precyzji współbrzmień między instrumentami, nagłych zmian tempa czy stylistyk.
Siłą napędową zespołu są perkusista Alexander Yannilos i basista Philipp Kienberger – dzięki bliskości i synergii ich pracy tak ogromne wrażenie robią groove’y oraz rytmiczne zwroty akcji. Gros ekspresji grupy pochodzi jednak od klarnecistki Mony Matbou Riahi. To wulkan energii, artystka wręcz roznosząca scenę, która zarówno brawurowo wykonuje skomponowane partie, jak i intensywnie improwizuje, czasami wręcz krzycząc przez swój instrument. Ich wrocławski koncert wypadł znakomicie, bo zaproponowali muzykę porywającą, pełną energii, zabawy i tanecznego transu – raz przywodzili na myśl Prodigy, innym razem The Comet Is Coming albo Nika Bärtscha. Przemycili przy tym całą masę wyrafinowanych pomysłów formalnych, które tylko atrakcyjność spotkania z /kry wzmagały.
Komentarze