Piątka na piątek
recenzja
Audio Cave
17.05.2024
41'
Dominik Strycharski / Grzegorz Tarwid Apogeum
Z jednej strony błyskotliwe, niezobowiązujące, skrzące się pomysłami, nieraz zabarwione humorem dyskusje fletu z fortepianem. Z drugiej – enigmatyczne zdarzenia elektroniczne, świat dronów i dźwiękowej usterki. Przestrzeń psychodeliczna, obsesyjna i niepokojąca. Dominik Strycharski i Grzegorz Tarwid na „Apogeum”, jak reżyserzy filmu grozy, nie przejmują się stanem nerwowym słuchaczy i słuchaczek. Odpowiadają na zaczepki impulsywnie, czasem zachowują się jak groteskowi, chochlikowaci bohaterowie, których riposty świszczą nad głowami.
Żeby tego rodzaju skojarzenia wyzwalać, potrzeba muzycznej wyobraźni, wykonawczej pewności i umiejętności otwarcia się na partnera. Strycharski i Tarwid – co oczywiście nie jest zaskoczeniem – wszystkimi tymi przymiotami dysponują i nie zawahali się ich użyć, nagrywając ów improwizowany album. Są autonomiczni, mają inicjatywę, ale z uwagą słuchają siebie nawzajem i ciekawie reagują. Najbardziej chyba satysfakcjonujący dialog śledzimy w utworze „Venster”. Zaczyna się od pozornie obojętnych względem siebie głosów, ale z czasem zaintrygowanie drugą stroną rośnie. Atmosfera stopniowo się zagęszcza, emocje zaczynają buzować, a zwieńczeniem wydaje się quasi-lament Strycharskiego. Wydaje się, bo Tarwid na sam koniec, ukradkiem, puszcza jeszcze do nas oko, jakby dodawał, że to nie dzieje się wcale na poważnie...
Żeby tego rodzaju skojarzenia wyzwalać, potrzeba muzycznej wyobraźni, wykonawczej pewności i umiejętności otwarcia się na partnera. Strycharski i Tarwid – co oczywiście nie jest zaskoczeniem – wszystkimi tymi przymiotami dysponują i nie zawahali się ich użyć, nagrywając ów improwizowany album. Są autonomiczni, mają inicjatywę, ale z uwagą słuchają siebie nawzajem i ciekawie reagują. Najbardziej chyba satysfakcjonujący dialog śledzimy w utworze „Venster”. Zaczyna się od pozornie obojętnych względem siebie głosów, ale z czasem zaintrygowanie drugą stroną rośnie. Atmosfera stopniowo się zagęszcza, emocje zaczynają buzować, a zwieńczeniem wydaje się quasi-lament Strycharskiego. Wydaje się, bo Tarwid na sam koniec, ukradkiem, puszcza jeszcze do nas oko, jakby dodawał, że to nie dzieje się wcale na poważnie...
Clean Feed
28.06.2024
46'
Sulida Utos
Nowe skandynawskie trio, debiut w portugalskiej oficynie Clean Feed, deklarowana inspiracja chicagowskim ruchem AACM – takie są trzy główne informacje komunikowane w kontekście płyty „Utos” zespołu Sulida. Brzmi obiecująco, prawda? Jest tak tym bardziej, że trio tworzą saksofonistka i flecistka Marthe Lea, kontrabasista Jon Rune Strøm i Dag Erik Knedal Andersen na perkusji. Wszyscy oni mają solidne portfolia w obrębie muzyki improwizowanej. Artystka prowadzi także na przykład ciekawy Marthe Lea Band, z kolei Strøm pracował między innymi z Matsem Gustafssonem i Martinem Küchenem, a Andersen współtworzy grupę Cortex.
Doświadczenia i kompetencji nie można więc im odmówić, ale nagrany przez nich album nie wzbudza już takiego entuzjazmu. Wspólne improwizacje są względnie stonowane, prowadzone raczej oszczędnie i nieśmiało. Proponują wprawdzie coś w rodzaju freejazzowego tumultu, a continuum dźwięków swobodnie trwa. Tyle że ich głosy w owej interakcji się nie splatają. Muzycy są aktywni, ale nie odnajduję w ich grze zdarzeń, do których – z racji umiarkowanej atrakcyjności energetycznej czy sonorystycznej – miałbym chęć wracać.
Szanse, że to się zmieni, są jednak spore. Najdłuższa na albumie improwizacja „Utos”, interesująco zróżnicowana, sygnalizuje, że gdy zespół daje sobie więcej czasu na budowanie formy, możliwe staje się wykreowanie czegoś wartego uwagi.
Doświadczenia i kompetencji nie można więc im odmówić, ale nagrany przez nich album nie wzbudza już takiego entuzjazmu. Wspólne improwizacje są względnie stonowane, prowadzone raczej oszczędnie i nieśmiało. Proponują wprawdzie coś w rodzaju freejazzowego tumultu, a continuum dźwięków swobodnie trwa. Tyle że ich głosy w owej interakcji się nie splatają. Muzycy są aktywni, ale nie odnajduję w ich grze zdarzeń, do których – z racji umiarkowanej atrakcyjności energetycznej czy sonorystycznej – miałbym chęć wracać.
Szanse, że to się zmieni, są jednak spore. Najdłuższa na albumie improwizacja „Utos”, interesująco zróżnicowana, sygnalizuje, że gdy zespół daje sobie więcej czasu na budowanie formy, możliwe staje się wykreowanie czegoś wartego uwagi.
Wydanie własnie
25.04.2024
38'
Pianohooligan Critique of Swing in Two Parts
O tym, że Piotra Orzechowskiego (Pianohooligana) interesuje naukowa rama dla jego muzycznych poczynań, wiadomo nie od dziś. Prezentował już „studia nad oberkiem” (2014), skrupulatnością wykazywał się w cyklu preludiów i improwizacji (2017), teraz z kolei podejmuje się osobliwych badań nad swingiem. Mając świadomość stylistyczno-historycznych skojarzeń z tym terminem, zamierzył sobie, by ukazać go w szerszym kontekście. W rozmowie w radiowej „Dwójce” mówił, że album stanowi próbę odpowiedzi na pytanie, czym dla niego jest swing – w oderwaniu od definicji, jaką dają konserwatyści. Temat frapujący. Nie sądzę jednak, by „czysty” album muzyczny, nieobarczony dodatkowym komentarzem, był w stanie w komunikatywny sposób zdać sprawę z takich dociekań pianisty. Tyle że... skoro niektórym wydaje się, że słowami są w stanie komentować muzykę, to dlaczego Orzechowski miałby nie prowadzić swoich rozważań za pomocą dźwięków?
Na pierwszą część płyty składają się kunsztownie wykonane, zadumane i nastrojowe miniatury. Słychać w nich echa baroku, miewają one charakter balladowy i nokturnowy, chętnie odzywa się impresjonizm. Pojedyncze dźwięki ukazują swój majestat. Orzechowski pozwala im brzmieć, podchodzi do nich z respektem. Muzykę spowija wstrzemięźliwość. W drugiej części niby znalazło się więcej swobody – jest szybciej, gęściej, pojawia się sugestywna pulsacja. Tyle że w jego pełnych zapętleń, repetytywnych (i oszałamiających techniką) utworach nadal jest znacznie więcej samokontroli aniżeli gry, która uwodzi żywotnością i otwartością. Za wyjątkiem jednego rewelacyjnego epizodu (przedostatniego rozdziału drugiej części) mam poczucie, że ta muzyka cierpi z powodu nadmiernego ściśnięcia jej określoną koncepcją.
Na pierwszą część płyty składają się kunsztownie wykonane, zadumane i nastrojowe miniatury. Słychać w nich echa baroku, miewają one charakter balladowy i nokturnowy, chętnie odzywa się impresjonizm. Pojedyncze dźwięki ukazują swój majestat. Orzechowski pozwala im brzmieć, podchodzi do nich z respektem. Muzykę spowija wstrzemięźliwość. W drugiej części niby znalazło się więcej swobody – jest szybciej, gęściej, pojawia się sugestywna pulsacja. Tyle że w jego pełnych zapętleń, repetytywnych (i oszałamiających techniką) utworach nadal jest znacznie więcej samokontroli aniżeli gry, która uwodzi żywotnością i otwartością. Za wyjątkiem jednego rewelacyjnego epizodu (przedostatniego rozdziału drugiej części) mam poczucie, że ta muzyka cierpi z powodu nadmiernego ściśnięcia jej określoną koncepcją.
Relative Pitch
7.06.2024
39'
Ada Rave In Search of a Real World
Prawie 40 minut solowego improwizowania na saksofonie? Bez elektroniki, w oparciu wyłącznie o akustyczne brzmienie i analogowe metody preparacji instrumentu? Śmiałków i śmiałkiń podejmujących się takiego wyzwania nie brakowało, ale rzadko można mówić o tak fortunnych efektach, jak w przypadku Ady Rave. To już druga płyta tego rodzaju, którą nagrała argentyńska saksofonistka. Ponownie pokazuje, ile ekspresji, ile fascynujących brzmień i – przede wszystkim – jak złożoną narracyjnie wypowiedź potrafi zaproponować. Przeprowadza nas przez nieokrzesane dysonanse, powolne oddechy, rozdzierające spazmy, frazy namolne i irytujące, strzępy bluesowych riffów czy bopowych tematów. Nie ma u niej przy tym dążenia do usilnego kontrastowania ze sobą tych elementów – wyczuwam raczej spójność opowieści, pewną wewnętrzną logikę owych „poszukiwań realnego świata”. Rave ma czas, nigdzie się nie spieszy, a jej stałą towarzyszką jest cisza, której chętnie oddaje głos.
Śledzi się te działania z ogromnym zainteresowaniem, bo chodzi tu o coś zdecydowanie więcej niż instrumentalną ekwilibrystykę. O co? Głównie chyba o konsekwencję eksploracji chropowatego świata dźwięków. Rave bez lęku zagłębia się w trudną stroną rzeczywistości. Jest gotowa do osobistego skonfrontowania się z dramatem, brzydotą i chaosem.
Śledzi się te działania z ogromnym zainteresowaniem, bo chodzi tu o coś zdecydowanie więcej niż instrumentalną ekwilibrystykę. O co? Głównie chyba o konsekwencję eksploracji chropowatego świata dźwięków. Rave bez lęku zagłębia się w trudną stroną rzeczywistości. Jest gotowa do osobistego skonfrontowania się z dramatem, brzydotą i chaosem.
Alpaka Records
20.06.2024
43'
Filip Żółtowski Quartet BiBi
Debiutancka płyta kwartetu trębacza Filipa Żółtowskiego „Humanity” (2021) pokazywała, że ten młody skład jest otwarty na różne stylistyki. Tamten album był jednak nierówny: oznaki formalnej odwagi przeplatały się z sekwencjami, które obarczone były nadmierną ostrożnością. Pełen werwy początek „BiBi” – drugiej płyty zespołu – mógłby sugerować, że grupa już nie ma wątpliwości, w jaką stronę chce iść. Zaczyna się asertywnie i pociągająco: pierwszy utwór „Where Is That Place” przynosi mocną rockową pulsację, wielobarwną i gęstą elektronikę, wyrazisty temat. W kolejnym, melancholijnym „Viewpoint” może podobać się główny motyw, urokliwie płyną też dźwięki keyboardów.
Im jednak dalej w album, tym bardziej oczywiste jest, że muzycy przede wszystkim zadowalają się prostymi pomysłami na utwory. Domyślam się, że właśnie pewna prostota kompozycji – w połączeniu z nowoczesną elektroniką – była tu celem. Tyle że w efekcie we znaki dają się monotonia, powtarzalność i przewidywalność przebiegu tych nieskomplikowanych kompozycji. Zawodzi zwłaszcza drugi plan, na którym dzieje się bardzo niewiele. Brzmi to wręcz tak, jakby kwartetowi nudziło się podczas grania tych utworów. Zmiana na chwilę następuje w ciekawym nawet „Fuddy-Duddy”, ale fatalne wrażenie pogłębia finałowy, zalatujący smooth jazzem „Complete Me”.
Im jednak dalej w album, tym bardziej oczywiste jest, że muzycy przede wszystkim zadowalają się prostymi pomysłami na utwory. Domyślam się, że właśnie pewna prostota kompozycji – w połączeniu z nowoczesną elektroniką – była tu celem. Tyle że w efekcie we znaki dają się monotonia, powtarzalność i przewidywalność przebiegu tych nieskomplikowanych kompozycji. Zawodzi zwłaszcza drugi plan, na którym dzieje się bardzo niewiele. Brzmi to wręcz tak, jakby kwartetowi nudziło się podczas grania tych utworów. Zmiana na chwilę następuje w ciekawym nawet „Fuddy-Duddy”, ale fatalne wrażenie pogłębia finałowy, zalatujący smooth jazzem „Complete Me”.
Komentarze