Nie brakuje konsekwencji
26-27.09.2025
26-27.09.2025
Muzycy i muzyczki nieraz się zżymają na kłopot z nazywaniem zespołów czy nadawaniem tytułów utworom. Gdy pytam pianistę i kompozytora Kamila Piotrowicza, czy nazwa festiwalu Idealistic rodziła się w bólach, dowiaduję się, że wcale nie. Razem z perkusistą Szymonem Gąsiorkiem – współtwórcą imprezy – szukali takiego szyldu, który miał sygnalizować postawę marzycielską i bezkompromisową, a także gotowość do działania bez względu na ograniczenia. Trafili w dziesiątkę, ponieważ Idealistic Festival to wyjątkowo fortunne określenie organizowanych przez nich wydarzeń. Pierwszą edycję sprzed sześciu lat zapowiadano tak: „Ponadgatunkowa muzyczna platforma wymiany międzynarodowej niezależnych artystów, wytwórni i inicjatyw. Prezentuje świeżą, oryginalną muzykę nowego pokolenia – zarówno akustyczną, jak i elektroniczną”. Do zapowiedzi tegorocznej edycji użyto innego tekstu, a w ekipie organizatorskiej nie ma już Szymona Gąsiorka. Założenia pozostały jednak takie same i festiwal trwa przy swoich ideałach.
Idealistic od samego początku wędruje. Debiutancka edycja z 2019 roku odbyła się w dwóch miastach: w Kopenhadze oraz Warszawie. Skoro w 2019, to zaraz potem był pandemiczny 2020. Niejeden festiwal wtedy odwołano, ale Idealistic się wydarzył – jednodniową edycję zrealizowano w stolicy Danii. Kolejne odsłony odbywały się jeszcze między innymi w Lublanie i Gdańsku. Różniły się one skalą – przybierały zarówno formę skromniejszą, jak i imponująco rozłożystą.
Uczestniczyłem w pierwszej warszawskiej edycji, ale szczególnie dobrze pamiętam tę z 2023 roku, gdy przez trzy dni widownia kierowała się w różne części miasta. Pierwszego dnia do klubu Chmury, nazajutrz do Spatifu, a wieczór finałowy rozgrywał się w Hashtag Labie. Codziennie trzy albo cztery koncerty, bezkompromisowy repertuar, satysfakcja płynąca z dryfowania po mieście, a każdej nocy w sklepie płytowym Plakaton następowały jeszcze jam sessions. Relację z tamtej edycji zatytułowałem „Co się żywnie podoba”. Faktycznie czułem wtedy, że uczestniczę w festiwalu wolności twórczej, w ramach którego wybrzmiewają rozmaite style, a wspólnym mianownikiem jest jakość. Piotrowicza i Gąsiorka interesowała przede wszystkim muzyka tworzona przez młode pokolenie, ale chcieli też dawać przestrzeń bardziej doświadczonym artystkom i artystom, których cenią. Zapraszali choćby Kaspera Tranberga, Irka Wojtczaka czy Krestena Osgooda.
W tym roku Idealistic Festival zakotwiczył się w Instytucie Kultury Miejskiej w Gdańsku. Jest to instytucja, która powstała w wyniku ubiegania się miasta o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury 2016. To miano powędrowało wprawdzie do Wrocławia, ale Gdańskowi na pocieszenie został między innymi IKM. Od kilkunastu lat prowadzona jest tam rozległa działalność kulturalna, a od kwietnia tego roku jej częścią jest także cykl koncertowy „Wielka Improwizacja”. W ramach takiego wydarzenia zaproszony gość albo gościni najpierw gra solo bądź z własnym zespołem, a w drugiej części występuje z lokalnymi muzykami i muzyczkami, a także animuje jam session. Postanowiono wkomponować „Wielką Improwizację” w program tegorocznego Idealistiku i okazało się to bardzo dobrym pomysłem. Pod takim hasłem przebiegł pierwszy dzień imprezy, a headlinerką była znakomita duńska improwizatorka Lotte Anker.
Jej solowy występ rozpoczął koncertową część festiwalu – najpierw grała na sopranie, później sięgnęła po alt. Na obu instrumentach snuła niespieszną, urozmaiconą opowieść, która miała w sobie coś z przyjacielskiego, szczerego wyznania. Takie poczucie mogło wynikać z faktu, iż Anker dawała sobie czas na zamyślenie, by następnie spróbować wejść w jakiś temat, empatycznie zagadnąć słuchaczy albo z ekstrawersją dać upust emocjom. Proponowała zarówno pomruki, zgrzyty czy piski, jak i żarliwe quasi-bluesowe melodie albo melizmatyczne frazy. Niezależnie od tego, jaki kierunek obierała, była w jej grze imponująca precyzja. Łączyła siłę i delikatność, oszczędność i potoczystość. Na bis wróciła do saksofonu sopranowego, improwizując w odniesieniu do motywu „(Njarka) Gambari” Alego Farki Tourégo. Był to kolejny przejaw jej – pełnego głębi i mądrości – podejścia do pięknej w swojej prostocie melodyki.

Po tym recitalu dołączyło do Anker czworo artystów związanych polską i skandynawską sceną: pianistka Malina Midera, perkusistka Patrycja Wybrańczyk, Oskar Tomala na gitarze i elektronice oraz saksofonista Irek Wojtczak. Gdy zaczęli wspólnie improwizować, zarysował się odrealniony, elektroakustyczny pejzaż. Początkowo wydawał się intrygujący i tajemniczy, ale z tej impresyjnej, psychodeliczno-ambientowej chmury niewiele wynikało. Każda z osób eksponowała mniej bądź bardziej ekstrawertycznie swoje pomysły motywiczne i brzmieniowe, co jednak bardziej przypominało wykładanie na stół wizytówek niż rozmowę. To, co słyszałem, skojarzyło mi się z podobnym koncertem, którego niedawno słuchałem: mam na myśli występ w ramach festiwalu Ad Libitum, gdzie słynny eksperymentujący trębacz Axel Dörner zagrał z grupą warsztatową. Zamiast wsłuchania i interakcji, dominowało wówczas samodzielne eksponowanie własnego głosu w ogólnym chaosie.
Ciekawiej zaczęło dziać się wtedy, gdy w miejsce kolektywnego, mało frapującego improwizowania pojawiały się duety albo głosy solowe. Podobała mi się na przykład jakościowa brzmieniowo wymiana Wybrańczyk z Tomalą, bardzo ciekawy dialog był udziałem Anker i Wojtczaka, a Midera znalazła przestrzeń na nieszablonowe solo na pianinie. O ile więc kwintet jako kolektyw nie pokazał się z dobrej strony, o tyle dało się z ich działań wyłuskać warte uwagi, kameralne sytuacje.
Drugi koncertowy wieczór również zaczął się od występu saksofonistki. Tym razem była to słowacka artystka Michaela Turcerová, której gra solowa była zdecydowanie bliżej minimal music i sztuki konceptualnej aniżeli free jazzu. Jest zainteresowana perkusyjnym wymiarem saksofonu, mechaniką grania i oszczędnym wykorzystaniem środków. Czara jej instrumentu oraz niektóre klapy są wytłumione, przez co nie słychać u niej typowego brzmienia saksofonu – czasem tylko odzywa się ono jakby z ukrycia, schowane za dźwiękami perkusyjnymi. Proces opracowywania tego – jak określa sama artystka – „zmodyfikowanego saksofonu” przybliżyła parę miesięcy temu w rozmowie z magazynem „3/4”. Swój opis konkludowała tak: „W pewien sposób z korpusu saksofonu stworzyłam zamkniętą przestrzeń, mikrokosmos”. Jej metoda działania jest sama w sobie bardzo interesująca, ale Turcerová podczas koncertu zadbała także o stopniową ewolucję narracji. Artystka w skupieniu konstruowała transowe motywy w stylu Steve’a Reicha, sporadycznie komentując je szumem, dodając dronowy akompaniament albo prowokując subtelne rozbłyski dźwiękowe. Czasem można było mieć wrażenie, że skądś dobiegają elektroniczne sample, ale to złudzenie. Jej występ był prawie w pełni akustyczny, co każe jeszcze bardziej docenić kreatywność, z jaką podeszła do preparacji i amplifikacji saksofonu. To, ile udało jej się – dramaturgicznie i energetycznie – osiągnąć, zachowując taką konsekwencję oraz oszczędność w gospodarowaniu dźwiękami, robiło ogromne wrażenie.
Konsekwencji nie brakowało także artystom, którzy zagrali po Turcerovej: mowa o duecie KREM. Tworzą go gitarzysta Krzysztofa Hadrych i perkusista Rémy Gouffault, którzy zadedykowali swój występ ofiarom ludobójstwa w Gazie i wojny w Ukrainie. Pomysł na ich muzykę jest następujący: proponują mathrockowy albo metalowy motyw, który staje się loopem odgrywanym przez nich przez kilka minut. Potem niespodziewanie jego miejsce zajmuje nowy wątek i on także ulega zwielokrotnieniu. Niemal rezygnują więc z jakkolwiek tradycyjnego rozwoju kompozycji, proponując w zamian połączenie mocarnych riffów (godnych Meshuggah albo Sepultury) i ciężkich bębnów z narracyjną quasi-stagnacją. Energia generowana przez Hadrycha i Gouffaulta była powalająca, ale repetytywny charakter ich muzyki igrał z oczekiwaniami i prowokował pytania. Czy riff, który w pierwszej chwili ekscytuje, podoba się tak samo, gdy słyszymy go po raz czterdziesty? Jaki stan wywołuje w osobie słuchającej efektowna, ciężka muzyka, gdzie jednak nie ma takich elementów narracyjnych, które budują napięcie i wiodą do upragnionego rozwiązania? Co w działaniach KREM-u jest na pierwszym miejscu: organiczna moc czy realizowany z aptekarską precyzją koncept? Fakt, że w ich muzyce tkwi potencjał, by nad takimi formalno-odbiorczymi kwestiami się zastanawiać, to jej kolejny walor.
O ile muzyka KREM-u – ze swymi wymagającymi technicznie riffami i potężną perkusją – stąpała mocno po ziemi, o tyle koncert artysty elektronicznego LOUFR (czyli Piotra Bednarczyka) był jak ucieczka w migotliwe, ulotne i fantastyczne światy. Tam zaś można było doświadczyć zdarzeń spektakularnych, ponieważ LOUFR to muzyk z przebogatą wyobraźnią oraz wyczuciem rozmaitych brzmień i nastrojów. Sięgał po efektowny dubstep, patetyczne smyczki, zniekształcony ludzki głos, pulsującą od basu taneczną elektronikę, tony mroczne albo nostalgiczne, dramatyczne albo oniryczne. Jego muzyka przerażała, ale i wzruszała. Niepokoiła, by wkrótce dać wyraz tęsknocie albo potrzebie intymności. W występie LOUFR interesował także fakt, że jego set był wyraźnie podzielony na części: nawet po najbardziej podniosłym momencie mogła zapaść cisza, po czym rozpoczynała się nowa historia. Wolał nieco przekornie wygaszać nabudowane emocje i dystansować się od nich, by wyrazistym gestem konfrontować słuchaczy i słuchaczki z nową przestrzenią dźwiękową o odmiennym charakterze.
Skupiam się tu na koncertowej części Idealistiku, ale należy dodać, że na festiwal składały się jeszcze inne wydarzenia. Były to spacery dźwiękowe, wykład performatywny Antoniego Michnika, warsztaty z Lotte Anker, a także wspólne oglądanie klipów na YouTubie. W części z nich uczestniczyłem, w pozostałych nie. Ograniczę się więc do ogólnego stwierdzenia tego rodzaju: czuło się – zarówno podczas koncertów, jak i innych działań na festiwalu – że dla osób organizatorskich faktycznie istotny był element wspólnotowości, a także wychodzenie poza zwyczajowe konwencje odbioru dźwięków i kontaktu z wykonawcami i wykonawczyniami.
Cieszy również fakt, że Idealistic Festival – niezmiennie bezkompromisowy, niekomercyjny i zasługujący na wsparcie publiczne – znalazł gościnną i dobrze brzmiącą przestrzeń w Instytucie Kultury Miejskiej. Gdyby jeszcze tylko w pobliżu IKM-u znalazł się odpowiednik warszawskiego Plakatonu, gdzie mogłoby odbywać się spontaniczne nocne muzykowanie…
Zobacz też
Istnienie poprzez napięcie
Różnorodność atutem
Komentarze