Muzyka improwizowana a słowo pisane
19-20.09.2024
19-20.09.2024
Jesień już rozgościła się u nas na dobre, a wraz z nią moc festiwali, cyklów koncertowych, płytowych premier i innych wydarzeń okołomuzycznych – debat, spotkań oraz warsztatów – które skupiają uwagę. Niby wiadomo, że dla osoby dziennikarskiej w ogóle trudno o wytchnienie, ale tegoroczna jesień jazzowa wydaje się jeszcze bardziej intensywna niż zazwyczaj…
Czyżby? To chyba jednak tylko złudzenie, które z reguły się ma o tej porze roku, widząc w kalendarzu nazwy kolejnych odwiedzanych festiwali, przeglądając w telefonie nagrania wideo z koncertów, starając się ogarnąć wzrokiem (i uchem) listy premier. Mimo to chcę na moment zatrzymać się i wrócić do kilku wrześniowych dni, które mnie w trwającą jazzową jesień wprowadziły. Będzie to także okazja do wykonania jeszcze paru skoków wstecz, w tym do – szczególnie ważnego w tym tekście – 2018 roku. Już za chwilę zdradzę, o co chodzi.
Wrześniowe koncerty zamykały letnią odsłonę gdańskiego Jazz Jantaru. Oba wieczory – co w przypadku tego festiwalu zupełnie nie dziwi – silnie ze sobą kontrastowały. Pierwszy eksponował młode polskie talenty, gdyż estradę klubu Żak oddano wtedy jednemu z wyróżnionych zespołów na Przeglądzie Jazzowego Sax Clubu w Gdyni. Drugi dawał sposobność do spotkania się z doświadczonymi mistrzyniami improwizacji ze Stanów Zjednoczonych i Japonii.
Na afiszu festiwalu polska grupa anonsowana była jako Tomiak, Góra, Zieliński. Tyle że w majowym konkursie brali udział pod nazwą Gypsy Brothers Bombaclatt Project, a teraz przedstawiają się jako hvmble. Aż się prosi, by uznać te perypetie za jeden z przejawów formowania się jeszcze koncepcji zespołu, gdyż stylistycznie również poszukują. Chętnie grają blues rocka w stylu Kenny’ego Wayne’a Shepparda, rzucają też w widownię ciężkimi riffami, które przywodzą na myśl Black Sabbath. Słychać inspiracje jazzem fusion – zwłaszcza echa triów Pata Metheny’ego i Larry’ego Coryella – ale jest także u nich otwarcie na ambient czy elektronikę.
Gitarzysta Mateusz Tomiak mówił z estrady, że jest to ich pierwszy pełnowymiarowy koncert w tym składzie oraz że nie mają nazwy. Powiedział coś jeszcze: „Fajnie nam się gra”. I to, jak sądzę, była tego wieczoru sprawa najważniejsza, bo choć dobra zabawa muzyków nie gwarantuje satysfakcji słuchaczy, to w tym przypadku zdecydowanie tak było. To grupa pełna energii, zawadiacka, ruchliwa, w pozytywnym sensie zaczepna, która estradowy luz łączy ze starannością i kompetencją. Co więcej, nie można powiedzieć, że stanowią gitarowe trio, gdzie lider ewidentnie wiedzie prym. Tomiak, owszem, jest ekstrawertycznym i bardzo sprawnym solistą, ale basista Kosma Góra i perkusista Wojciech Zieliński nie odstępują go na krok. Atrakcyjność ich gry wynika bowiem także z tego, jak żywa jest interakcja między nimi. Utwory tria rozwijają się na kilku planach jednocześnie, zabawa dźwiękami toczy się niemal bez przerwy – niezależnie od tego, czy muzycy akurat wnikają w brzmieniowe subtelności i zmienne metrum, czy z impetem cwałują przez krainę hard rocka.
Jeśli faktycznie koncert w Gdańsku stanowił ich pierwszy poważny występ (w co, zważywszy na poziom zgrania, trudno uwierzyć), to mieliśmy do czynienia z bardzo obiecującym startem tego zespołu. Wspominałem już, że obecnie nazywają się hvmble. (kropka to część nazwy), co czytają jak angielski wyraz „humble” (czyli „pokorny, skromny”). Nie jest to jednak wizytówka na serio, bo ich muzyce zupełnie nie brakuje pewności siebie ani przebojowości. To raczej żart mówiony z uśmiechem, którego zarys można dostrzec w literze „v”.
Dzień później wydarzył się koncert z zupełnie innej bajki. Na estradzie klubu Żak pojawiły się artystki, które wprawdzie współpracują od prawie dwudziestu lat, ale robią to bardzo nieregularnie. Zaczęły razem grać w 2007 roku, dwa lata później wydana została ich płyta „Under The Water”. Ślad po koncercie duetu w Modenie (2012) stanowi to wideo, a do ostatniego wspólnego występu doszło w Padwie w 2019 roku. W Gdańsku spotkały się więc po pięcioletniej przerwie i może właśnie z tego powodu przez pierwsze długie minuty dominowała w ich muzyce ostrożność. Skupiały się na rozmarzonych i ulotnych kompozycjach, motywach kojarzących się z minimal music, a improwizacje toczyły się nieśmiało. Z czasem dało się odczuć, że odbywa się jakiś ruch na linii uspokojenie-natężenie. To, co delikatne, zaczęło ustępować miejsca działaniom, które burzyły kruchy ład. Nieco częściej pojawiały się preparacje, zabiegi sonorystyczne stopniowo poszerzały wachlarz brzmień duetu. Impresjonistyczne partie stykały się z tymi motorycznymi, a tu i tam rzucane pojedyncze dźwięki przeplatały się z impulsywnymi kaskadami. Wszystko to jednak przez długi czas wydawało się skrępowane scenariuszem, który nie pozwalał na pełnię ekspresji i interakcji.
Działo się tak… aż do momentu, który zaskoczył. W pewnej chwili bowiem Fujii wstała od fortepianu, przeszła do Melford i, pochyliwszy się nad jej klawiaturą, zaczęła muzykować razem z nią. Przez kilkadziesiąt sekund trwał taki ich dialog, po czym Amerykanka wzięła swoje nuty i przeszła do instrumentu, na którym dotychczas grała Japonka. Miałem wrażenie, że po tej zamianie zaczęła się znacznie ciekawsza, o wiele bardziej energetyczna część koncertu. Improwizacje nabrały rumieńców, pojawiło się więcej swobody, ich muzyka stała się bardziej zamaszysta. Zaczęła ona przekonywać nie tylko koncepcją, z której wynikały kolejne wyraziste gesty, ale i spontanicznością oraz gęstniejącymi emocjami. Po wybrzmieniu pianistycznego tumultu, którym Fujii i Melford triumfalnie zamknęły swój występ, nie miałem wątpliwości: warto było na takie wrażenia czekać.
Na słuchaniu tych grup upłynęły mi dwa wrześniowe wieczory w Gdańsku. Był jeszcze trzeci wieczór i w klubie Żak także odbywały się wtedy koncerty, tyle że już nie w ramach Jazz Jantaru. Najpierw wystąpił rockowy zespół Muzyka Końca Lata, a po nim zagrał skład bluesmana Romka Puchowskiego, któremu towarzyszyli Tymon Tymański, Irek Wojtczak i Michał Gos. Wyjątkowo jednak nie spędziłem tych godzin w sali koncertowej, bo ważniejsze wtedy były rozmowy i… podziękowania. Z funkcją dyrektorki klubu Żak, a także rolą kuratorki festiwalu Jazz Jantar, po prawie trzydziestu latach pożegnała się bowiem Magdalena Renk-Grabowska, przechodząc tym samym na emeryturę.
Sporo o jej historii – od działania w gdańskim DKF-ie Żak w latach osiemdziesiątych po szefowanie jednemu z najciekawszych festiwali jazzowych w Polsce – pisały niedawno trójmiejskie media: zachęcam do lektury artykułów w „Zawsze Pomorze”, „Dzienniku Bałtyckim” i na portalu gdansk.pl. Ze swojej strony chcę wspomnieć o tym, za co szczególnie – oprócz repertuaru, fachowości jej ekipy i atmosfery w klubie – jestem Magdzie wdzięczny. Mianowicie: za podejście do dziennikarzy i dziennikarek oraz za to, jakie miejsce – w kontekście koncertów na Jazz Jantarze – miało słowo pisane.
Magda odezwała się do mnie we wrześniu 2018 roku, proponując mi przygotowanie tekstu do katalogu festiwalu o zmarłej parę tygodni wcześniej Arecie Franklin. Gdy teraz przeglądam program, do którego ów artykuł trafił, znajduję jeszcze jeden tekst wspomnieniowy: Piotr Jagielski żegnał w nim Tomasza Stańkę. Znalazło się tam również kilka rozmów z artystami, którzy mieli podczas jesiennej edycji wystąpić, a także dział „Reminiscencje”. Bywalcy Jazz Jantaru – dziennikarze Czesław Romanowski i Tomasz Rozwadowski (zmarły w 2021 roku) – wspominali tam wybrane koncerty.
Większość programów, które przywoziłem z Gdańska w następnych latach, realizowały podobny scenariusz: obok festiwalowych aktualności można tam przeczytać świetne teksty na przykład o Peterze Brötzmannie, Ahmadzie Jamalu czy Cecilu Taylorze. Katalogi te nie tylko więc zapowiadają wydarzenia, ale stanowią coś w rodzaju jazzowego periodyku. Z myślą o kolejnych wydaniach zamawiane są autorskie eseje biograficzne, artykuły na temat historii jazzu i nowych zjawisk. Przeprowadza się wywiady z częścią zapraszanych artystów, przypominane są tam również co ciekawsze momenty z historii imprezy. Rzecz jasna nie miałem w rękach programów wszystkich festiwali jazzowych w Polsce, ale śmiem twierdzić, że katalogi Jazz Jantaru wyróżniają się rozległością podejmowanych tematów, dbałością o stronę edytorską, a także ekspozycją własnej historii – zarówno tej niedawnej, jak i tej bardziej odległej. W czasach, gdy niektóre festiwale w ogóle rezygnują z dbania o widownię poprzez teksty, a inne wydają się uzależniać podobne działania od współprac patronackich, postawa Jazz Jantaru zasługuje na uznanie także z tego powodu.
Innym przejawem dbałości Magdy o to, by toczył się dyskurs na temat prezentowanej w Żaku muzyki, było zapraszanie przez klub dziennikarzy do recenzowania koncertów. Nie mam na myśli wyłącznie tradycyjnych kontaktów z mediami, na których łamy trafiały relacje. Chodzi o artykuły publikowane na Facebooku festiwalu, ukazujące się dzień (!) po wydarzeniu. Od dekady pisze je trójmiejski dziennikarz Czesław Romanowski, a przez parę lat teksty dla Jazz Jantaru regularnie przygotowywał także nieodżałowany Tomasz Rozwadowski. W recenzenckim gronie byli też między innymi Łukasz Iwasiński, Jakub Knera, Łukasz Komła, Borys Kossakowski, Jarosław Kowal (od przyszłego roku wyłączny kurator festiwalu), Kajetan Prochyra oraz Piotr Rudnicki, a przy okazji kilku edycji i ja tego typu teksty pisałem.
Czy warunkiem współpracy było przychylne spojrzenie na wydarzenia? Nic z tych rzeczy. Ilekroć zdarzało mi się krytycznie komentować niektóre koncerty, zawsze spotykałem się ze strony Magdy z szacunkiem, a nawet aprobatą dla podobnej postawy. Jakże jest to odmienne podejście od nastawienia, z którym zetknąłem się parę miesięcy temu podczas rozmowy z dyrektorem jednego z największych – pod względem możliwości finansowych i rozmachu organizacyjnego – polskich festiwali jazzowych. Usłyszałem wtedy: „Panie Macieju… chce pan przyjechać i napisać relację na swojej stronie. A co my będziemy z tego mieli”?
Gdy zastanawiam się nad tym, co Jazz Jantar miał z moich przyjazdów, odpowiedź jest prosta: teksty. Całkiem sporo tekstów, w których zawierałem najróżniejsze spostrzeżenia, emocje, wątpliwości i pytania dotyczące organizowanych tam wydarzeń. Nawet te, które pisałem dla drukowanego „Ruchu Muzycznego”, trafiały w końcu do internetu, więc do wszystkich łatwo dotrzeć. Oto zatem – na pamiątkę tamtych, nieraz wspaniałych koncertów – moje skromne Jazz Jantarowe archiwum:
– jesień 2018 (m.in. Irreversible Entanglements, Mary Halvorson Octet i Vijay Iyer Sextet)
– wiosna 2019 (m.in. Algorhythm i Awatair)
– jesień 2019 (m.in. Myra Melford i Sons of Kemet)
– lato 2021 (m.in. Michał Bąk Quartetto)
– wiosna 2022 (m.in. Space Welders)
– jesień 2022 (m.in. Devils of Moko i Kuu!)
– wiosna 2023 (m.in. Blacks’ Myths, Escalator i Natalia Kordiak Quintet)
– jesień 2023 (m.in. Hoshii i The Necks)
– wiosna 2024 (m.in. Alabaster dePlume, Ninja Episkopat i Teo Olter Quintet)
Bardzo chętnie zobaczyłbym analogiczne zestawienia artykułów innych autorów, którzy o gdańskich wydarzeniach na przestrzeni lat pisali.
Takie archiwa nie powstałyby, gdyby nie założenie Magdy, że o muzyce warto dyskutować i publicznie wyrażać na jej temat opinie. Nie tylko spontanicznie po koncertach, lecz także w mediach. Nie tylko przychylnie, ale też po prostu krytycznie. I właśnie – między innymi – za taką postawę jej dziękuję.
Komentarze