Zatracić się w dźwiękach
Maciej Krawiec: Rozmawiamy tuż przed twoją europejską trasą. Wystąpisz w Islandii, Niemczech, Belgii, Hiszpanii, Wielkiej Brytanii, Norwegii i Polsce (w ramach OSA Festival w Sopocie – przyp. MK). Poprzednie tournée zagraniczne odbyło się aż półtora roku temu. W międzyczasie zagrałeś raptem kilka razy w Vancouver, gdzie mieszkasz. Z czego wynikają tak długie przerwy między trasami koncertowymi?
Scott Morgan: W trasy jeżdżę zwykle wtedy, gdy wydam album. Kilka miesięcy temu ukazała się moja najnowsza płyta „Lake Fire” i w jej kontekście teraz odbędą się koncerty. Brak częstszych występów wynika też z faktu, że gdy pracuję nad albumem, lubię być skupiony tylko na tym. Wtedy zazwyczaj ani nie podróżuję, ani nie koncertuję. Inna sprawa, że, mieszkając w Vancouver, nie ma wielu możliwości występów, a podróż do Europy jest dużym przedsięwzięciem. To długi i drogi lot.
Vancouver jest tuż przy granicy z USA. W Kanadzie i Stanach nie ma wielu możliwości występów?
Kanada jest krajem tak rozległym, że najbliższym miastem poza Kolumbią Brytyjską (czyli prowincją, gdzie leży Vancouver – przyp. MK), które racjonalnie mógłbym brać pod uwagę, jest Calgary. Nie jeżdżę tam często, grałem w tym mieście chyba dwa razy. Jest Montreal – wielkie miasto, gdzie odbywa się ważny festiwal muzyki elektronicznej Mutek. Tyle że poza Mutekiem nie dzieje się tam za wiele. Poza tym, żeby dostać się do Montrealu, trzeba lecieć pięć godzin samolotem. Jedyną realną opcją byłaby podróż na południe, ale teraz nikt z Kanady nie podróżuje na południe… (śmiech)
Scott Morgan
Kanadyjski kompozytor muzyki elektronicznej i artysta multimedialny, występujący pod pseudonimem Loscil. Jego aktywność obejmuje takie gatunki muzyczne jak ambient, współczesna muzyka klasyczna i elektroakustyczna. Większość jego albumów została wydana w cenionym amerykańskim wydawnictwie Kranky. Morgan ma też na koncie projekty dźwiękowe i remiksy dla wytwórni Ghostly International oraz Glacial Movements. Współpracował m.in. z Ryuichim Sakamoto, duetem Murcof / Vanessa Wagner, bvdub, Sarą Neufeld, Danielem Bejarem, Rachel Grimes i Lawrencem Englishem. Morgan komponuje również muzykę dla filmu, telewizji oraz teatru tańca. Wykorzystując swoje dziesięcioletnie doświadczenie w zakresie udźwiękawiania gier, artysta tworzy także muzykę do gier oraz interaktywnych projektów multimedialnych. Występował w wielu krajach, w tym na festiwalach: Mutek, Le Guess Who, LEV, Gamma Fest, Sled Island, Today’s Art, WOS, Open Frame i Big Ears. Strona internetowa artysty
Naprawdę?
By występować w Stanach, muszę mieć wizę i pozwolenie na pracę. W przeszłości nie miałem z tym problemu – uzyskiwałem je, mimo że cała procedura jest kosztowna i zajmuje dużo czasu. Aktualna sytuacja polityczna sporo zmieniła. Ze strony administracji amerykańskiej było w ostatnim czasie tyle szokujących i niepotrzebnych słów na temat Kanady, że ludzie tutaj są wkurzeni. Atmosfera przy przekraczaniu granicy zrobiła się bardzo nieprzyjazna. Miałem nawet niedawno kilka zaproszeń z Stanów, mogliśmy opracować trasę koncertową z „Lake Fire”. Gdy jednak wziąłem pod uwagę wszystkie za i przeciw, odpuściłem.
Przed tobą zatem pierwsza od półtora roku trasa po Europie. Ekscytacja? Stres?
Czas przed wylotem jest przede wszystkim stresujący, ale gdy wsiądę w samolot, na pewno pojawi się ekscytacja. A jeszcze lepiej poczuję się po pierwszym koncercie, który gram w Reykjavíku. Nigdy nie byłem na Islandii i cieszę się, że wreszcie odwiedzę ten kraj, który ma opinię wyjątkowo malowniczego. (W międzyczasie na koncie na Instagramie Morgana pojawiły się zdjęcia z jego wizyty na Islandii i można zobaczyć je tutaj – przyp. MK)
Można powiedzieć, że cała ruchliwość, tempo i wymóg punktualności, z czym wiąże się podróżowanie, to przeciwieństwo twojej muzyki – eterycznej, rozmytej, jakby nierealnej.
Celem moich występów jest stworzenie takich okoliczności, w których ja i – mam nadzieję – także widownia możemy… zniknąć, zatracić się w dźwiękach. Mamy wejść w stan transu, medytacji. Doświadczam tego, gdy jest dobre nagłośnienie, gdy sala odpowiednio rezonuje, gdy wszystko we właściwy sposób się łączy. Wspólne przeżycie tego razem z widownią jest celem mojego jeżdżenia z miasta do miasta, ale nie zawsze się to udaje. Czasami występy są lepsze, czasami gorsze.

W rozmowach z muzykami nieraz pada zdanie o tym, jak ważna jest energia płynąca od publiczności, że specyfika sali może mieć duży wpływ na występ. Zastanawiam się, czy dla ciebie te czynniki mają znaczenie. Czy wpływają one na przebieg i charakter muzyki, którą proponujesz?
Na pewno w moim przypadku następuje to w mniejszym stopniu, niż na przykład w odniesieniu do kwintetu jazzowego. Jedyne, co naprawdę na mnie wpływa, to czy występuję w przestrzeni teatralnej – w czarnym pudełku, gdzie zwykle jest dobry dźwięk i nie muszę grać bardzo głośno – czy w klubie, gdzie zwykle trzeba grać głośniej i mierzyć się z basowym rezonansem.
Wspominałeś o tym, że koncerty odbywają się w kontekście nowej płyty „Lake Fire”. Co to dokładnie znaczy? Muzyka, którą zagrasz, będzie odnosić się konkretnie do dźwięków i narracji z albumu, czy chodzi raczej na przykład o jej ogólną atmosferę?
W trasę zabieram ze sobą zasób tych samych sampli, których użyłem na albumie. Podczas występów wykorzystuję je do tworzenia loopów i budowania podobnych struktur brzmieniowych, ale jest to żywy proces. W jego trakcie improwizuję, rozciągam dane sekwencje albo je skracam, miksuję na różne sposoby, zmieniam parametry dźwięku. Niektóre kompozycje mogą wybrzmieć podczas koncertu podobnie jak na płycie, a inne nieraz dryfują całkiem daleko. Natomiast tym, co zdecydowanie odróżnia album od doświadczenia koncertowego, to wizualizacje. Obraz jest przetwarzany przeze mnie na żywo i odnosi się do dźwięków w czasie rzeczywistym.
Zwykle występujesz z wizualizacjami, ale niedawno trafiłem na wideo z twojego koncertu z Holandii sprzed dwunastu lat. Zagrałeś wtedy w jasnej sali, nie było żadnych wizualizacji, a przez okna wpadało światło dzienne. Wiesz, o którym występie mówię?
Tak! To był koncert na zaproszenie artystycznej organizacji Fluister i odbywał się wczesnym popołudniem w muzeum. Bardzo cenię działania Fluistera, więc przyjąłem ich propozycję – mimo że występowanie w dziennym świetle mnie przeraża.
Dlaczego?
Po prostu nie chcę, żeby uwaga słuchaczy skupiała się na mnie i mojej fizycznej obecności. Krępuje mnie to. Są wykonawcy, których fizyczność na estradzie jest interesująca – gdy grają na instrumentach, eksponują wirtuozerię albo wchodzą w interakcję z publicznością. Z kolei ja – facet naciskający guziki – wyglądam na estradzie niezbyt ciekawie. Nie tańczę, nie robię niczego atrakcyjnego. (śmiech) Między innymi dlatego używam wizualizacji. Mam świadomość, że żyjemy w kulturze nastawionej na wrażenia wzrokowe, więc proponuję wizualizacje. One towarzyszą muzyce, nie są agresywne, a przy okazji odciągają uwagę od gościa, który obsługuje urządzenia. (śmiech) Nie przeszkadza mi obecność na estradzie, nie przeszkadza mi bycie sylwetką albo cieniem, bo wtedy czuję, że jestem w jakiejś przestrzeni pomiędzy: jestem obecny, ale nie do końca. Lubię taki stan.
Gdy wchodzi się na twoją stronę internetową, w tle widać powolny klip ukazujący spalone drzewa. Co jakiś czas pojawia się niepokojąca czerwień. Zamglony las widać także na okładce albumu „Lake Fire”. Skąd pochodzą te obrazy? Wykorzystujesz te ujęcia podczas występów?
Zarejestrowałem je w Kelowni – to jest miasto położone około pięć godzin samochodem z Vancouver. Przez wiele lat dochodziło tam do rozległych pożarów lasów. Zapętlone wideo ze strony internetowej jest fragmentem wydobytym z moich wizualizacji koncertowych, używałem go w ubiegłym roku, ale teraz akurat tej sekwencji nie wykorzystuję. Lubię tworzyć wizualny kontekst dla muzyki. Czuję, że wtedy moja twórczość jest pełniejsza.
Najpierw powstaje muzyka czy koncepcja wizualna?
Zdecydowanie muzyka. Na początkowym etapie mojej pracy zajmuję się wyłącznie dźwiękami, a dopiero później myślę o wizualności, doborze fotografii, tytułach utworów… Powstaje rama, w której znajdują się dźwięki – można je odbierać, myśląc o tej ramie, ale można też skupić się na ich abstrakcyjnym wymiarze.
„Lake Fire” to nazwa, którą nadano kilku ogromnym pożarom w Kalifornii. Zależy ci, by uwrażliwiać ludzi na temat konsekwencji zmian klimatycznych?
Tak i nie. Ten temat jest obecny na albumie, ale raczej w poetycki sposób. Nie wygłaszam deklaracji, ale być może ta deklaracja i tak następuje? Nie chcę nikogo pouczać, nie próbuję narzucać mojego podejścia do świata, w którym żyję. Zakładam, że to podejście przebija przez moje projekty, ale na pewno nie można mnie nazwać aktywistą.
Zobacz też

Jedyny słuszny głos

Istnienie poprzez napięcie

Komentarze