Apetyt rośnie
Maciej Krawiec: Spotykamy się niedługo przed jesienną edycją Jazz Jantaru. Zanim o niej porozmawiamy, chciałbym na chwilę wrócić do marcowej odsłony festiwalu. Była to pierwsza edycja, za której program odpowiadałeś wyłącznie ty. Wcześniej dzieliłeś te obowiązki z Magdą Renk (główną kuratorką festiwalu do września 2024 roku – przyp. MK), a także z innymi osobami. Jestem ciekaw, jak teraz – po upływie kilku miesięcy – postrzegasz tamtą edycję. Z paru powodów była inna niż wcześniejsze. W ostatnich latach Jazz Jantar zwykle rozciągał się na parę tygodni, tymczasem wy zaproponowaliście skondensowany, pięciodniowy program. Nawiązaliście współpracę z Akademią Muzyczną w Gdańsku, pojawiły się koncerty dla szkół. Znaleźliście też w klubie Żak nowe miejsca, które zamieniły się w estrady.
Jarosław Kowal, kurator festiwalu Jazz Jantar: Na pewno będę wspominał marcowy Jazz Jantar jako bardzo intensywny czas. Dawno temu zdarzały się równie intensywne edycje, ale te ostatnie raczej dawały więcej oddechu. Występy odbywały się na przykład przez trzy dni, potem była przerwa i następnie dwa albo trzy dni koncertów. Ogromną satysfakcję przynosi też zapełnianie programu wyłącznie tymi zespołami, których sam chcę posłuchać. Bez ograniczeń pojawiających się przy współpracy z innymi kuratorami. Apetyt rośnie jednak w miarę jedzenia i gdy mam już wolną rękę, planując festiwal, chciałoby się zorganizować jeszcze więcej koncertów. Najlepiej pięć dziennie przez cały tydzień. (śmiech)
W jaki sposób powstawał program festiwalu, gdy grono kuratorskie było większe? Dyskutowaliście ze sobą, wasze wizje się ścierały i w wyniku tego powstawał repertuar?
Właściwie nie było między nami żadnej dyskusji na temat tego, kto kogo zaprasza. Każdy z nas miał po prostu jakąś pulę miejsc w programie do zapełnienia. Robiliśmy sobie aktualizacje, żeby uniknąć na przykład zapraszania tej samej osoby, ale nie towarzyszyły temu długie rozmowy. Woleliśmy nie przekonywać siebie, że czyjś pomysł jest niekoniecznie fajny. Założenie było takie, że to miały być dwie czy trzy wizje jazzu. Gdy obecnie układam program sam, staram się na tyle dbać o jego różnorodność, by publiczność nie odczuła, że stoi za nim tylko jedna osoba. Ważne jest dla mnie, żeby była jakaś równowaga w tych programach. Żeby styl, który mi może być najbliższy, nie zdominował festiwalu. Żeby było i free, i fusion, żeby nie brakowało mocnego uderzenia, ale i grania bardziej refleksyjnego. Wydaje mi się, że nikt jeszcze nie powiedział, że Jazz Jantar się skończył i to już nie jest to, co kiedyś. (śmiech) Zależy mi, by pokazywać jak najwięcej różnych oblicz jazzu. Żeby pokazywać, że to słowo ma bardzo duży zakres.
Że – nawiązując do nazwy audycji, którą prowadziłeś w Radiu Jazzkultura – „wszystko jest jazzem”?
W pewnym sensie tak właśnie jest, jestem nawet w stanie się o to wykłócać… (śmiech) Większość współczesnych gatunków muzycznych można tak dekonstruować tak długo, że dojdziemy do bluesa i jazzu. Weźmy na przykład rave, czyli agresywną odmianę techno i acid houseʼu, która wyrosła z pierwotnego houseʼu. Ten czerpał z disco, które pod koniec lat 70. traciło na popularności i zaczynało się radykalizować. Disco to natomiast dziecko rʼnʼb i soulu, a stąd prosta droga wiedzie do jazzu i bluesa. Stąd wzięło się takie moje hasełko. Na Jazz Jantarze balansujemy czasami na granicy tego, co można nazwać jazzem. Potwierdzają to głosy od publiczności: nieraz słyszę, że muzyka, którą przedstawiliśmy, w ogóle nie była jazzem. Każdy postrzega te kwestie trochę inaczej, jedni w bardziej konserwatywny sposób, inni w bardziej otwarty, ale w moim poczuciu trzymamy się estetyki jazzowej. Naginamy ją do granic możliwości, ale nie na tyle, żeby zrobić po koncercie imprezę raveʼową. Na festiwalach jazzowych często zdarza się też, że występują artyści popowi – np. Sting albo Paolo Nutini. Dla mnie jeśli nawet ze Stingiem znowu zagrałby Branford Marsalis, to byłoby już zbyt daleko od jazzu.
Festiwal Jazz Jantar
Jeden z najstarszych festiwali jazzowych w Polsce, którego siedzibą jest klub Żak w Gdańsku. Historia imprezy sięga lat 70. ubiegłego wieku. Mimo bogatej przeszłości, pozostaje jednym z najodważniej poszukujących wydarzeń tego rodzaju, stawiającym na poszerzanie definicji gatunku i wychodzenie poza nią. Na gdańskim festiwalu z jednej strony występowały takie tuzy rodzimego i światowego jazzu, jak Tomasz Stańko, Stanisław Sojka, Jan Ptaszyn Wróblewski, Branford Marsalis, Dave Holland, Jack DeJohnette, James Carter, John McLaughlin, Peter Brötzmann czy Gary Peacock. Z drugiej – w tożsamość festiwalu wpisane jest stałe poszukiwanie i odkrywanie nowej muzyki. Przedstawiciele młodej brytyjskiej sceny występowali na Jazz Jantarze jeszcze zanim podbili świat (m.in. Sons of Kemet, Binker & Moses, Dinosaur czy Kamaal Williams), regularnie pojawiają się tam zespoły z nurtu doom i darkjazzowego. Prezentowana jest też muzyka z wielu mniej popularnych w nurcie zakątków świata – od Japonii i Korei Południowej przez Grecję czy kraje nadbałtyckie po RPA i Argentynę. Program festiwalu powstaje w myśl zasady: „Jazz ma wiele oblicz, chcemy pokazać je wszystkie”. Strona internetowa festiwalu
Moją uwagę zwrócił program nadchodzących Zaduszek Jazzowych w Krakowie. Odbędzie się tam „Krakowska Gala Jazzu”, na której wystąpią Kasia Moś, Natalia Kukulska, Magda Steczkowska, Piotr Zaufal i Orkiestra Śląskich Kameralistów. Jazz chyba pojawi się tam tylko na plakacie…
A na gdyńskim Ladiesʼ Jazz przed rokiem występowała Daria Zawiałow. Rozumiem, że jakoś trzeba sprzedać bilety, ale my akurat mamy na Jazz Jantarze ten komfort, że jesteśmy imprezą dotowaną przez ministerstwo kultury i przez miasto Gdańsk, więc nie musimy myśleć wyłącznie o zarabianiu na koncertach. Wolimy skupiać się na tym, by nasz festiwal realizował pewną misję: żeby inicjował wydarzenia, a nie powstawał w oparciu o nadesłane oferty i służył wyłącznie za bezduszne miejsce z koncertami. Chcemy tworzyć nowe składy, pokazywać mało znane zespoły i edukować. Istotne jest dla mnie również społeczne uwrażliwianie festiwalu. Muzyka jest najważniejsza, ale jeżeli będę miał do wyboru dwa świetne składy, to zawsze chętniej wezmę ten, w którym grają kobiety. Występowały u nas też zespoły Nu Jazz i Foster/Crawford/Sullivan Trio, które przynależą do społeczności LGBTQ+ i głośno o tym mówią, co w społeczności jazzowej nadal pozostaje tematem tabu. Nikogo według tych kryteriów nie szukam, ale jeżeli idą w parze z interesującym graniem, to chcę pokazywać różnorodność jazzu również w tym zakresie. Może to mniej oczywiste, ale warto pamiętać także o artystach amerykańskich. Jazz to w końcu ich muzyka. Jest poniekąd folkiem społeczności afroamerykańskiej, więc zawsze staram się, by grały u nas osoby, które stamtąd się wywodzą, chodzą tamtymi ulicami i znają ten nastrój. Uświadomiła mi to Angel Bat Dawid, gdy była u nas dwa lata temu. Mówiła, że to trochę dziwne, kiedy cały świat gra muzykę folkową Afroamerykanów, bo jak sami czulibyśmy się, gdy ktoś na przykład z Chin grał polski folk? Można powiedzieć, że jazz został zawłaszczony, ale ostatecznie wyszło mu to raczej na dobre, bo otworzył się na inne wpływy i stał się ciekawszy. Niestety sprowadzanie artystów ze Stanów robi się trudniejsze, bo koszty rosną, a sytuacja polityczna na świecie coraz bardziej się komplikuje. Do tego jeszcze rząd amerykański nie ułatwia swoim obywatelom podróżowania do Europy.


Masz na myśli kwestie administracyjne, czy fakt, że z uwagi na politykę Donalda Trumpa mniej chętnie zaprasza się amerykańskich artystów?
Wśród niektórych muzyków, którzy mieszkają w Stanach, pojawia się realny lęk, czy będą tam z powrotem wpuszczeni. A co do polityki Trumpa, to zastanawiam się, w którym momencie uznam, że Ameryka przekroczyła granice na tyle, że nie będę chciał zapraszać pochodzących stamtąd muzyków. Jeśli ta polityka stanie się jeszcze bardziej agresywna i faworyzująca wyłącznie siebie, może trzeba będzie podjąć taką decyzję? Już teraz z takich powodów nie zapraszam na Jazz Jantar artystów z Rosji i Izraela. W przypadku Ameryki bardzo chciałbym tego uniknąć, bo uważam jazz za jej najważniejsze osiągnięcie w sferze kultury.
W tekście zapowiadającym jesienną edycję można wyczytać, że w marcu udało wam się również zgromadzić rekordowo liczną widownię. Pamiętam, że gdy komunikowaliście to już kilka miesięcy temu, pojawiały się głosy, że przecież Żak już nieraz pękał w szwach – na przykład przy okazji koncertu otwarcia obecnej siedziby klubu w 2001 roku, gdy grał Tomasz Stańko, albo podczas występów Branforda Marsalisa, Daveʼa Hollanda czy Joshuy Redmana. Sam pamiętam nieprzebrany tłum na koncercie Sons of Kemet w 2019.
Jeśli spojrzymy na pojedyncze koncerty, to faktycznie były takie, które gromadziły większą widownię niż poszczególne wydarzenia z edycji wiosennej. Ale jeśli zsumujemy frekwencję na wszystkich koncertach z marca, to nigdy nie sprzedaliśmy aż tylu biletów na jedną edycję. Dlatego uznajemy, że ta wiosenna faktycznie była pod tym względem rekordowa. Jesteśmy ogromnie wdzięczni, że nasza publiczność zazwyczaj tłumnie stawia się w Żaku – nawet wtedy, gdy kompletnie nie zna danego zespołu. To przywilej mieć taką widownię.
W ostatnich latach istotną część kolejnych edycji Jazz Jantaru stanowiły koncerty zespołów trójmiejskich. To były nieraz premiery płyt i projekty specjalne. W tym roku jest to kontynuowane: w marcu zagrały grupy Tentno, Klawo i Daltonists, a w październiku zaprezentuje się między innymi Emil Miszk z nowym składem. Zależy ci, by artystki i artyści z Trójmiasta czuli, że – mimo zmian, którym podlega festiwal – Jazz Jantar to nadal wydarzenie, na którym są szczególnie mile widziani?
Muszę przyznać, że ani w kontekście edycji marcowej, ani edycji październikowej nie myślałem o tym, że to są zespoły z Trójmiasta. Najważniejszym kryterium jest to, czy dana muzyka jakoś ze mną rezonuje i jest interesująca do tego stopnia, że chciałbym, by posłuchało jej jak najwięcej osób. Jeśli te warunki są spełnione i do tego jeszcze zespół pochodzi z Trójmiasta, to super! Na szczęście jest tutaj dużo ciekawych składów, zwłaszcza jeśli chodzi o scenę okołojazzową i improwizowaną. Na gdańskiej akademii muzycznej i poza nią wiele się dzieje, powstają zespoły odważne, działające na styku różnych gatunków. Nie trzeba więc niczego szukać na siłę – jest tego tak dużo, że gdy się zarzuci sieć, zawsze coś ciekawego się wyciągnie.
To, co wyciągacie, prezentujecie nieraz w ramach autorskich przedsięwzięć – mam na myśli Vernacular Jantar Group i Jantar aMuz Band – a także w takich miejscach w klubie Żak, gdzie dotychczas koncerty się nie odbywały. W marcu to była galeria i kino.
Gdy tylko dowiedziałem się, że kolejne edycje spoczną na moich barkach, pierwszym pomysłem było wyprowadzenie części koncertów z Sali Suwnicowej (czyli głównej sali w klubie Żak – przyp. MK). Chciałbym umożliwić słuchaczom odbiór muzyki w inny sposób niż w ramach sztywnego podziału na estradę i widownię w ciemnej sali. Takie warunki oczywiście mają wiele plusów – pozwalają choćby na wykorzystanie gry świateł, co potrafi być ekscytujące. Zależało mi jednak na zaproponowaniu widzom tego, by zmierzyli się z trochę innymi warunkami słuchania muzyki, bo jedynym niezbędnym warunkiem do tego jest posiadanie zmysłu słuchu. Wszystko inne może być zmienne. Największym wyzwaniem pod tym względem będzie występ Vernacular Jantar Group, ponieważ będzie to koncert chodzony. Wiele nie zdradzę, ale powiem tylko, że punktem startowym będzie parking klubu Żak. Tam, w samochodzie, będą zamknięci trębacz z tancerką. Gdy się wydobędą z pojazdu, poprowadzą publiczność w różne miejsca. Mam nadzieję, że nie będzie to odebrane tylko jako performans, ale też jako okazja do zmierzenia się z muzyką w inny niż zwykle sposób. Kto wie, może to przedsięwzięcie będzie w stanie jakoś zaangażować ludzi? Nie chcemy oczywiście nikogo stawiać w sytuacji niekomfortowej, nikt nie będzie ciągnięty za rękę i zmuszany do tańca. Ale jeśli obok nas będzie przemykać tancerka albo muzyk, to jakaś granica zostanie zatarta. Publiczność będzie w centrum akcji.
Przy okazji nawiązujecie do historii jazzu. Przecież muzyka ta u swoich źródeł służyła również do tańca.
Wiadomo, że miało to wówczas zupełnie inny kontekst społeczny, ale myślę, że połączenie tańca i jazzu wciąż może być w jakiś sposób wyzwalające. Chciałbym, żeby na festiwalu jazzowym było miejsce na sięganie bardzo głęboko do historii, by zaprezentować jakiś jej element w całkiem współczesnym świetle. Lubię w tym projekcie także fakt, że biorą w nim udział osoby bardzo młode, jeszcze studiujące. Trębacz Jakub Semeniuk występował w marcu z Zoh Ambą, która prowadziła wtedy warsztaty dla studentów. Na perkusji zagra Michał Korsak, którego na festiwalu usłyszymy również w grupie JuMa. Wystąpi też Klara Liszka – pianistka zespołu Zygmunt Pauker Trio, który także jest w tegorocznym programie. Nie epatujemy więc w tym projekcie znanymi nazwiskami, zależy nam po prostu na spontanicznej muzyce i tańcu.


Wspomniałeś o warsztatach z saksofonistką Zoh Ambą, jakie odbywały się w marcu. Owocem tamtych zajęć był występ zespołu, który nazwaliście Jantar aMuz Band. Podczas edycji październikowej to znakomita argentyńska improwizatorka Ada Rave poprowadzi warsztaty oraz koncert ze studentami. Bardzo ciekawy wybór!
Przy okazji warsztatów z Zoh Ambą wiele osób mówiło, że nigdy nie grały takiej muzyki, jaką im zaproponowała. Stwierdziłem, że warto iść za ciosem i dalej proponować studentom i studentkom współpracę z osobami, które nie improwizują w sposób konwencjonalny. Rave do takich artystek zdecydowanie należy. Poza tym ma większe doświadczenie w nauczaniu. Zoh Amba wciąż jest raczej na początku swojej drogi i sama też jeszcze się uczy.
Opisane przez ciebie przedsięwzięcia to raptem dwa punkty z programu nadchodzącej edycji. Potrwa ona pięć dni, odbędzie się szesnaście koncertów. Czego szczególnie nie możesz się doczekać?
Na pewno wyjątkowo zapowiada się wieczór z Wadadą Leo Smithem, podczas którego zagra dwa koncerty: najpierw z Sylvie Courvoisier, a później z Vijayem Iyerem. To będą wprawdzie dwa duety trąbki z fortepianem, ale na pewno będą kompletnie inne. Ten wieczór nabrał zresztą na znaczeniu, bo dowiedziałem się kilka dni temu, że jesienna trasa Wadady będzie jego ostatnią wizytą w Europie. Chce się już skupić wyłącznie na komponowaniu i występach w Stanach, co w sumie nie dziwi, bo w grudniu skończy osiemdziesiąt cztery lata. Przed nami więc ostatnia okazja, by posłuchać Wadady na Jazz Jantarze. Na pewno będzie to ważny moment w historii festiwalu. Bardzo jestem ciekaw, jak publiczność zareaguje na występ brytyjskiej grupy Codex Serafini. To skład zupełnie nieznany, działający na granicy między tym, co jeszcze jest jazzem, a co już nim nie jest. Słychać u nich dużo rocka psychodelicznego, w jakimś sensie jest to też muzyka rytualna. Poza tym zespół gra w maskach, więc wizualnie także może być interesująco. Szczególnie czekam też na nowy projekt Emila Miszka, bo tej muzyki po prostu nigdzie nie można jeszcze posłuchać. Nie byłbym w stanie każdemu tak zaufać i wpuścić na festiwal, nie wiedząc, co zagra, ale Emil jest gwarantem, że muzyka nie zejdzie poniżej pewnego poziomu. Wiem, że zawsze patrzy w przód i nie odgrywa w kółko tego samego. Mógłbym tak teraz jeden po drugim opowiadać o kolejnych koncertach, bo w każdym jest coś, co mnie interesuje… (śmiech)
Na programy festiwali nieraz wpływają krajowe albo zagraniczne współprace. Przykładem jest Lublin Jazz, który niedawno dołączył do Europe Jazz Network. W ogłoszeniu na ten temat napisano: „To dla nas ogromne wyróżnienie i jednocześnie krok w stronę jeszcze silniejszej współpracy międzynarodowej, wymiany artystycznej i wspólnego kształtowania przyszłości jazzu”. Członkiem tej sieci jest jeszcze choćby wrocławski Jazztopad, który ma też edycję nowojorską i współpracuje na przykład z festiwalem w Vancouver. Czy tego rodzaju działania są w orbicie twoich zainteresowań jako kuratora jednej z najważniejszych jazzowych imprez w Polsce?
Nie. Wolę angażować się w bardziej przyziemne działania, związane z lokalną społecznością, tutejszymi muzykami, edukacją. Od wielu lat Jazz Jantar współpracuje z konkursem gdyńskiego Sax Clubu i jego laureaci u nas występują. W tym roku to będzie Martyna Grzella Septet. Nigdy nie pchałem się też na wydarzenia showcaseʼowe typu Jazzahead (największe w Europie targi jazzowe odbywające się co roku w Bremie – przyp. MK), bo mam wrażenie, że jest to sytuacja nienaturalna dla artystów, a muzyka nie odgrywa w niej tak istotnej roli, jak spotkania branżowe i dogadywanie współprac. Wolę po prostu skupić się na muzyce i programowaniu koncertów, a sprawami formalnymi i dogadywaniem się z instytucjami na szczęście zajmuje się Ewa Chudecka, dyrektorka klubu Żak. To ona prowadzi kluczowe dla nas rozmowy z ministerstwem czy urzędem miejskim, a ja mogę być takim trochę odklejonym od wszystkiego Willym Wonką i wykonywać swoją kuratorską robotę. (śmiech)
Mówisz o lokalnej społeczności. A społeczność zagranicznych entuzjastów jazzu, których można by zachęcać do odwiedzania Jazz Jantaru? Mam wrażenie, że wasz festiwal powinien być w stanie przyciągać takie osoby ze Skandynawii, Niemiec czy państw bałtyckich.
To temat, nad którym dyskutujemy od dawna. Chcielibyśmy promować festiwal w tych krajach. Mamy jakieś pomysły, ale wciąż nie wcieliliśmy ich w życie. Zauważamy jednak, że pomimo braku działań w tym kierunku słuchacze i tak nas znajdują i przyjeżdżają do Gdańska – było to widać na przykład przy okazji marcowego koncertu Fire! Orchestra. Powinniśmy się tym zająć, bo moim zdaniem mamy na tyle ciekawą ofertę, by przyciągnąć do Gdańska osoby interesujące się jazzem z całej Europy. Nie chciałbym przy tym doprowadzać do sytuacji, gdzie ten festiwal stałby się jakimś plenerowym molochem. Wolę zachować kameralny wymiar Jazz Jantaru, bo to jest też jego urok. Lubię sytuacje, gdy wychodzi się z sali koncertowej, a na korytarzu stoi na przykład Vijay Iyer, podpisuje płyty i można z nim porozmawiać.
Zobacz też

Jedyny słuszny głos

Różnorodność atutem

Komentarze