Tęcze i akordy
29.11.2025
29.11.2025
(…) Milijon tonów płynie; w tonów milijonie
Każdy ton ja dobyłem, wiem o każdym tonie;
Zgadzam je, dzielę i łączę,
I w tęcze, i w akordy, i we strofy plączę,
Rozlewam je we dźwiękach i w błyskawic wstęgach (…)
Ten fragment „Dziadów” Adama Mickiewicza nie wybrzmiał podczas niedawnego występu solo Grzegorza Tarwida w Gdańsku, choć pianista grał tak, jakby miał go w głowie. Skąd Mickiewicz w relacji z koncertu jazzowego? Stąd, że stanowił on kolejną odsłonę cyklu „Wielka Improwizacja”, co rzecz jasna jest nawiązaniem do monologu Konrada z III części wspomnianego dramatu.
Czy w związku z tym wydarzenia w ramach cyklu są z założenia monumentalne i patetyczne? Wręcz przeciwnie. Organizatorkom z Instytutu Kultury Miejskiej, gdzie owe koncerty się odbywają, zależy, by była tam przestrzeń zarówno na skupienie na muzyce, jak i swobodę sytuacji towarzysko-artystycznej. O idei „Wielkiej Improwizacji” w IKM-ie pisałem już co nieco, relacjonując wrześniowy festiwal Idealistic, którego część także przebiegła pod tym szyldem. Mówiąc w skrócie, plan wydarzenia wygląda tak: najpierw – solo albo z zespołem – występuje główny gość bądź gościni, potem do tej osoby dołącza grupa związana z trójmiejską sceną, a w finale z grona wszystkich obecnych danego wieczoru muzyków i muzyczek tworzą się małe improwizujące składy. Koncert, którego spiritus movens był Tarwid, to szósta odsłona cyklu. Wcześniej w takiej roli wystąpili: Macio Moretti, Marcin Masecki, palestyński artysta elektroniczny Julmud, Lotte Anker z Danii i Marijus Aleksa z Litwy.
Pierwotny plan wieczoru z Tarwidem był inny: artysta miał zagrać w ramach duetu Alfons Slik, który współtworzy z perkusistą Szymonem „Pimponem” Gąsiorkiem. Na ich koncert cieszyłem się szczególnie, bo pamiętam ich znakomity występ sprzed roku w (nieistniejącym już niestety) klubie Ignorantka w Łodzi, gdy promowali swoją ostatnią płytę „Zdrowie najważniejsze”. Jest to pełne zwrotów akcji, słodko-gorzkie i wielowarstwowe dzieło, do którego regularnie wracam i które postrzegam za jedno najciekawszych wydawnictw z 2024. Okoliczności przedkoncertowe pokrzyżowały te plany, bo z powodu choroby Gąsiorek nie mógł jednak dotrzeć do Gdańska. Nie było w tym nic dziwnego: wystarczy ponownie spojrzeć na tytuł albumu Alfonsa Slika, by w razie potrzeby przypomnieć sobie, czego nie należy w życiu zaniedbywać.

W konsekwencji to Tarwidowi przypadło „dobywanie tonów i łączenie ich w tęcze i akordy”. Pianista nie nawiązywał do repertuaru Alfonsa Slika ani do performatywno-ironicznych działań duetu. Jego recital składał się z dwóch części i – jak się okazało – każdą z nich organizowała konsekwentnie realizowana koncepcja formalna. Występ zaczął się od delikatnych, oszczędnych akordów fortepianu, które mogłyby otwierać koncert z muzyką Arvo Pärta. Od samego początku owe dominujące dźwięki otulał chłodny uścisk elektronicznych, basowych tonów, które Tarwid wydobywał z syntezatora Nord Stage. Ten dualizm brzmieniowy wyraźnie pianistę interesował: badał relacje między instrumentami. Raz elektroniczne łuny były jak ledwie zauważalny cień dźwięków fortepianu, innym razem uwydatniały się kontrasty. Trwało swego rodzaju przeciąganie liny – czasami jeden albo drugi głos oddawał pole. Pojawiał się trans, a wraz z nim nieoczywista taneczność. Pojedyncze akordy ścierały się z dźwiękową drobnicą. W pewnym momencie syntezator zamilkł, a ta dwoistość narracyjna przeniosła się na klawiaturę fortepianu. Dłonie Tarwida były jak dwa osobne byty, które oswobodziły się i uniezależniły. W efekcie muzykował on tak, jakby jedną ręką wykonywał ragtime, a drugą Bacha, by za chwilę przerzucić się na estetyki Chopina i Weberna.
O ile pierwszą część recitalu cechował rozmach oraz – realizująca się przez długie minuty – skłonność do przeobrażeń, o tyle druga była bardziej zwarta. Tarwid grał wyłącznie na fortepianie i proponował krótkie frazy, przypominające fragmenty sampli. Każdy z takich motywów brzmiał jak potencjalny zalążek większej formy, ale zwykle był on albo powielany, albo w dziwne strony wykrzywiany, albo pojawiał się nagle inny pomysł, który zajmował miejsce tamtego. Pianista jawił się jako zbieracz wycinków muzycznych ze świata klasyki, folku, minimal music czy awangardowego jazzu, który chce w telegraficznym skrócie pokazać swoją kolekcję. Prezentował coś, a po chwili to kwestionował. Przez moment mogło wydawać się, że interesuje go budowanie klarownej formy, której fundament zaraz niszczył. Kontrował sam siebie, animując wewnętrzną scysję.
Podczas tego koncertu wiele zdążyło się wydarzyć, ale był to przecież dopiero pierwszy punkt programu. Kolejny zakładał wspólny improwizowany występ Tarwida z pianistką Mają Laurą, wokalistą Maciejem Świniarskim, gitarzystą Krzysztofem Hadrychem i perkusistą Alanem Kapołką. O tym, że spektrum możliwości i zainteresowań takiego składu będzie wyjątkowo szerokie, było wiadomo. Zagadką pozostawało, jakiego rodzaju jakość zrodzi się z tak obiecującego połączenia.
Kwintet okazał się formacją o dużym stężeniu odwagi, ekstrawersji i wiary we własny głos – każda z osób bez kompleksów eksponowała wyraziste pomysły. Objawiło się to już na starcie, gdy Świniarski z impetem zaintonował recytację, przetwarzając swój głos w taki sposób, który skojarzył mi się z piosenką „Nie martw się, Janusz” grupy Kury. Nie chodziło tu jednak – jak sądzę – o efekt humorystyczny, ale o pewną dehumanizację, zawoalowanie sensu wykorzystanego tekstu literackiego i sprowokowanie reszty zespołu do ekspansywnego użycia elektroniki. Po kolei dołączały do niego następne osoby, ale działo się to stopniowo, z wyczuciem i bez dążenia do zaanektowania przestrzeni. Cybernetyczny głos Świniarskiego, pojedyncze uderzenia Kapołki, strzępy riffów Hadrycha, mozaika fraz instrumentów klawiszowych Tarwida i Mai Laury – od samego początku te elementy się sensownie dopełniały. Mimo zagęszczenia brzmień i mnogości barw czułem, że ten zespół się wzajemnie słucha i nikt nie ma problemu z powściągnięciem własnej ekspresji czy zamilknięciem.
Ich godzinna improwizacja przechodziła przez różne fazy: abstrakcyjnego fusion, futurystycznego popu, rocka progresywnego i psychodelicznego, gwałtownego free, romantycznej melancholii, a nawet muzyczno-słownego teatru z elementami kabaretu. W ramach tego zgranego składu łatwo było dostrzec dobrą współpracę w podgrupach: w obrębie rytmu i stawianych akcentów świetnie komunikowali się Hadrych i Kapołka; mądrze dopełniały się brzmienia klawiszy Tarwida i fortepianu Mai Laury, która z czasem zaczęła używać także efektownego syntezatora analogowego Arturia MatrixBrute. Świniarski zmieniał oblicze: raz brzmiał jak Tymon Tymański, później jego głos przypominał Mike’a Pattona i Jima Morrisona. W dalszej części koncertu dołączyła do niego Maja Laura, której wokalizy były jak zawołania zjawy. Cała ta brawurowa mieszanka, swobodnie oscylująca między stylami, bez obaw kursująca od zabawy do powagi, wypadła świeżo i błyskotliwie.
Po tym występie, zgodnie z zasadami „Wielkiej Improwizacji”, zagrało jeszcze parę spontanicznie powstałych składów. O jednym z nich warto wspomnieć: mam na myśli set w wykonaniu pianistki Martyny Chmury, trębacza Adama Skorczewskiego i perkusisty Wojtka Warmijaka. Ich improwizacja trwała raptem dziesięć minut, ale w tak krótkim czasie zdążyli wywrzeć świetne wrażenie. Proponowali kunsztowną melodyjność i zamyślenie nad nieśmiałymi motywami, ale co rusz rozpętywali istny freejazzowy huragan – treściwy i dramatyczny. Porozumienie między nimi okazało się tak przekonujące, że można by ich wziąć za working band.
Była to ostatnia odsłona „Wielkiej Improwizacji” w 2025. W przyszłym roku planowana jest kontynuacja cyklu, a w kuluarach mówiono o jego powrocie w lutym.
Zobacz też
Nie brakuje konsekwencji
Apetyt rośnie
Komentarze